cdn.
Agenor Gawrzyał
Jan podpadał mi wielokrotnie. Pierwszy raz, gdy prowadził z ówczesnym prezesem BGŻ SA Kazimierzem Olesiakiem rozmowy na temat mojej pomocy w opracowaniu planu strategicznego tego banku. Byłem wówczas w zarządzie giełdowego WBK SA, zaczęły mi się nieźle układać relacje z prezesem Franciszkiem Pospiechem, podległe mi departamenty hulały i nie miałem zamiaru zmieniać pracy. Potem podpadł mi znowu. To był moment, gdy na emeryturę odchodził prezes WBK SA. Wpadłem na pomysł wystartowania na szefa banku. Szans nie miałem zbyt dużych, bo rządzącemu wtedy w banku AIB z Irlandii naraziłem się wcześniej, gdy będąc akcjonariuszem mniejszościowym prosił o dane dotyczące dokumentacji finansowej kredytowanych przez nas cementowni. Odmówiłem, prosząc o drogę formalną. Teraz chciałem jednak spróbować swoich szans i poprosiłem Jana o wsparcie. On nie powiedział mi jednak, że już zaangażował się we wsparcie Jacka Ksenia. Podpadł mi też, gdy kilka ładnych lat później, w czasie przygotowywania projektu uruchomienia fabryki nawozów w Nigerii, przez wiele tygodni nie mogliśmy rozliczyć kosztów naszego wyjazdu do Londynu. Według Janka projekt nie był ujęty w budżecie Holdingu. Ja machnąłem ręką, kolega był uparty i kasę odzyskał. Podpadł mi w końcu także wtedy, gdy wbrew ustaleniom migał się od wypłacenia success fee. Tych „podpadnięć” było więc trochę.
Ale gdy obudziłem się w środę 29 lipca i po włączeniu jakiegoś kanału informacyjnego przeczytałem o śmierci Janka, najpierw mnie zamurowało. Chwyciłem za telefon i dopiero wtedy zobaczyłem zapchaną skrzynkę i mnóstwo nieodebranych połączeń. Od paru już lat mieliśmy tylko sporadyczne kontakty. Spotykaliśmy się właściwie tylko na spotkaniach wigilijnych, które Jan organizował dla znajomych, współpracowników, przyjaciół. Ale na wieść o jego śmierci płakałem jak przysłowiowy bóbr. Czułem, że gdzieś odeszła cząstka mnie. Bo też miałem okazję współpracować z nim w szczególnie frapującym dla nas okresie. On budował swoją pozycję realizując coraz bardziej znaczące projekty, a ja nie tylko w kilku z nich uczestniczyłem, ale wręcz o nich współdecydowałem. Nasza znajomość sięgała roku 1990. Stała się intensywniejsza, gdy w 1992 roku trafiłem do WBK SA. Janek był wówczas w Radzie Nadzorczej i to wtedy narodził się pomysł połączenia restrukturyzacji Tarpana z Volkswagenem. To temat na inne opowiadanie, w każdym razie dzięki temu mariażowi istotna pozycja z zarządzanej przeze mnie listy „trudnych kredytów” zmieniła się w powód do chwały. Nasze kontakty zacieśniły się jeszcze, gdy zacząłem szefować Grupą Warty. Po paru miesiącach solidnej harówki, gdy „mechanizm” zaczął nieźle funkcjonować, firmy odnotowywały poprawę wyników finansowych i zaczęły zdobywać laury na rynku, mocniej wszedłem w „życie” Holdingu. Miałem przy tym olbrzymi komfort, bo wieloletnia znajomość z Jankiem i jego najbliższym otoczeniem - Wojtkiem Jankowskim, Wojtkiem Zarembą, Janem Wagą, Stefanem Krieglsteinem, szefowymi biur Małgosią Misiołek i Dorotą Tomczyk, a także szefami firm - Pawłem Sudołem, Pawłem Kuraszkiewiczem, Andrzejem Patalasem i wieloma innymi, sprawiała, że te relacje były bezpośrednie i ciepłe. Kilka sztandarowych projektów „rodziło się na moich oczach”. Janek potrafił delegować zadania i polegać na umiejętnościach innych, jeśli tylko nabrał do nich zaufania. Miał obok siebie zwłaszcza Janka Wagę, skrupulatnego, konkretnego, czasami upierdliwego, wspomaganego gronem analityków, równie niekiedy „męczących”. Koncentrował się więc na swoich wizjach, ale zanim się na coś decydował, starał się poznać materię dogłębnie. Dotyczyło to także pasji -samolotów, jachtów, nieruchomości. Tu był prawdziwym ekspertem. Ale jednym z częstych „przerywników” narad w wąskim gronie, ilustrującym styl pracy, były konstatacje Wojtka Jankowskiego: „No dobra Jachu, ty tu sobie pogadałeś, poopowiadałeś, a teraz nas zostaw, bo musimy się poważnie zastanowić, jak z tego zrobić jakieś pieniądze”. Brzmi to anegdotycznie, ale tkwiła w tym głęboka prawda, bo najlepsze nawet pomysły trzeba było ubrać w rzeczywistość. Janek był uparty, często brnął, nawet kryjąc się przed Jankiem Wagą, w swoje scenariusze, ale całość funkcjonowała. Dawał się także przekonywać i to była kolejna, niezwykle istotna część naszych relacji. Nie musiałem bawić się w salonowe gry.
Jego filozofia, by otaczać się ludźmi, na których można polegać, była też moją filozofią. Podobnie „budowałem” swoje zespoły. Nie znaczy to, że Jan nie dbał o szczegóły. Wręcz przeciwnie. Dlatego, zwłaszcza w kluczowych momentach, wszystko musiało być przygotowane perfekcyjnie. Wystarczy przypomnieć uroczystość otwarcia odcinka autostrady od Świecka do Nowego Tomyśla.
Nasza współpraca była też przyjemnością, bo w podobny sposób postrzegaliśmy „pozabiznesowe” zadania. Mój, ledwie powstały Bank Staropolski, już w 1990 roku tworzył swoją „kulturalną” nogę, otwierając choćby Szkołę Bankową. Kiedy tylko mogliśmy, angażowaliśmy się we wspieranie kultury, nauki, sztuki, sportu. Co więcej, tylko niektóre projekty były prowadzone wspólne z Holdingiem, większość była autorstwa Fundacji Warty i inspirowana między innymi pomysłami członków zarządów Warty i Warty Vita. Dopiero, gdy istotną rolę zaczęli odgrywać inwestorzy belgijscy, tę aktywność mocno przyhamowano.
Miał też Janek jeszcze jedną fantastyczna cechę - interesowało go to, co najlepsze, a wcale niekoniecznie najdroższe, to co piękne, to co oryginalne. Lubił wywierać wrażenie, ale nie czystą ostentacją, raczej wyrafinowaniem. To dlatego współpracował z najlepszymi projektantami, architektami, designerami. Nieprzypadkowo jego jacht Phoenix 2 uznany został za jacht roku.
Miedzy rokiem 1990, kiedy się poznaliśmy, a 2005, kiedy kończyłem pracę w Warcie, rzeczywistość Holdingowa i rzeczywistość Polski zmieniły się niesłychanie. Rozluźnienie moich kontaktów z Holdingiem zbiegło się też z głębokimi zmianami kadrowymi. Jan Waga zajął się własną aktywnością, Janek coraz bardziej angażował się w projekty międzynarodowe - w kilku z nich nadal uczestniczyłem.
Choć nasze relacje były już mniej intensywne, i choć nadal czasami mnie wkurzał, byłem pewien, że w potrzebie zawsze mogę na niego liczyć. Podobnie jak wielu, wielu innych.
Aleksander Broda
jak mnie zaświecisz kiedy ci zagasnę
ocean żuje muszle i kamienie
szorstkim językiem oblizuje piaski
nie wiem czy wtedy bardziej trwa czy mija
zapamiętały w swoim głuchym dziele
a mnie tu nie ma
ja jestem poza tym
po drugiej stronie słońca leżą moje kości
i wiatr je miele krusząc konstelacje
jak mnie zaświecisz kiedy ci zagasnę
Ten wiersz Ks. Janusza St. Pasierba Tobie Janku,
bo księga wspomnień wciąż jest otwarta.
Aleksander Konarzewski
Pierwszą umowę dealerską, którą podpisałem latem 1991 roku rozwiązano ze mną dokładnie w dniu śmierci pana Jana Kulczyka. Miało to dla mnie duże znaczenie, ponieważ tę umowę zawarłem właśnie z Nim. Biuro Kulczyk Tradex mieściło się wtedy przy ulicy Składowej 4. Doskonale pamiętam hasło reklamowe, które wtedy, po zmianie ustroju, przyświecało pierwszemu importerowi VW, a co za tym idzie, również całej rzeszy współpracownikow doktora. Brzmiało ono tak: „Kulczyk Tradex – nam można zaufać“.
Dla mnie pan Jan to niedościgniony wzór w kwestii nawiązywania kontaktów z ludźmi. Możliwość obcowania i przyglądania się poczynaniom wielkiego przedsiębiorcy otworzyła przede mną nowe perspektywy. A On, mimo że był bardzo zajętym człowiekiem, zawsze potrafił znaleźć czas na rozmowę, która, nawet jeśli krótka, zawsze była rzeczowa, konstruktywna, zakończona konretnymi ustaleniani. Posiadał doskonały dar do przekonywania rozmówcy do swoich argumentów. W moich oczach zawsze był zwycięzcą. Potrafił zbudować firmę w której wszyscy czuliśmy się potrzebni. Wiele z tych relacji przetrwało zresztą do dzisiaj.
Doktor był dla mnie zarówno wzorem, jak i wspaniałym nauczycielem. Chodząc z nim na spotkania należało zawsze być dobrze przygotowanym. Nie wierzył w puste słowa. Wymagał twardych argumentów.
Zostało mi z tamtych czasów wiele wspomnień. W pamięci utkwił mi szczególnie nasz wspólny wyjazd do Paryża na prezentację pewnego modelu VW. Pan doktor zaprosił mnie wraz z całym szefostwem VW do stołu prezydialnego. Spotkanie odbywało się w restauracji na barce na Sekwanie. Okazało się, że stoły dla wszystkich pozostałych zaproszonych gości zostały przez personel odpowiednio nakryte, natomiast stół dla zarządu był kompletnie nieprzygotowany. Jan odwrócił się wtedy w kierunku miasta i powiedział: „Zobaczcie, jaki ten Paryż piękny! Podziwiajmy go“. Jego uśmiech i poczucie humory sprawiły, że całe napięcie towarzyszące zaistniałym okolicznościom zostało rozładowane. Niebawem ze stołów obok „pożyczyliśmy“ kawałek bagietki i kieliszki wina. Nigdy nie zapomnę tej paryskiej nocy. Ta sytuacja to dowód na to, że Jan potrafił wybrnąć z każdej kłopotliwej sytuacji.
Okazuje się, że mimo swojego zorganizowania i uporządkowania, zdarzało Mu się być spontanicznym. Cenił sobie bezpośredni kontakt. Potrafił zadzwonić w nocy i umówić się na spotkanie kolejnego dnia, wczesnym rankiem.
Miał wyjątkowy dar do zawierania kontaktów i znajomości na najwyższym szczeblu. Udostępniał je później jedynie tym, do których miał pełne zaufanie. Tym bardziej cieszę się, że mogłem być jednym z nich. Pewne fakty nas zbliżyły. Wszyscy Jego współpracownicy byli mu bardzo oddani, co miało z pewnością wpływ na klimat, jaki udało się Mu stworzyć. Potrafił być też stanowczy – dzięki temu zapewne tyle w życiu osiągnął.
Wiadomość o Jego śmierci zastała mnie w Portofino. W tamtej pięknej zatoce stał wówczas jego jacht, który teraz już zawsze będzie dla mnie symbolem naszego ostatniego spotkania. Z wielkim rozrzewnieniem mogę stwierdzić, że wszystkie przeżyte wspólnie z Janem chwile pozostaną w mojej pamięci na zawsze, na zawsze już...
Aleksander Kwaśniewski
Mijają lata od śmierci Janka, a liczne obrazy naszych spotkań nadal stoją mi przed oczami. Jest on wciąż bohaterem wielu rozmów, wspomnień, czasami sporów. Pamięć o nim jest żywa i poruszająca niemal tak samo jak jego życie. Trudno się dziwić. Był postacią szczególną, kolorową, charyzmatyczną. Dla mnie najważniejsze zawsze były jego cztery oblicza:
Biznesmen
Jako biznesmen odniósł nadzwyczajny sukces. Pomogły mu czasy przełomu. On je rozumiał i potrafił wykorzystać. Był odważny, podejmował decyzje, których inni obawiali się podjąć. Miał solidną uniwersytecka wiedzę. Był pierwszym polskim człowiekiem biznesu z prawdziwie zdobytym stopniem doktora. Jego promotorem był Profesor Alfons Klatkowski, wybitny prawnik, wieloletni rektor Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, później Prezes Trybunału Konstytucyjnego i co mniej znane – przewodniczący Państwowej Komisji Wyborczej w trakcie historycznych wyborów 4 czerwca 1989 roku.
U takiego patrona na taryfę ulgową nie można było liczyć!
Łączył więc Jan tę wiedzę z wyniesionym z domu rodzinnego duchem przedsiębiorczości, a także niezwykłą energią, urokiem osobistym, otwartością wobec ludzi i świata i czymś, co trzeba nazwać instynktem, wyczuciem czasu
i miejsca, czymś nieuchwytnym, trudnym do zdefiniowania, czymś co odróżnia ludzi zdolnych od wybitnych. Ten instynkt pozwolił mu na sukcesy w różnych branżach, w różnych krajach, z różnymi partnerami. Czasami można było odnieść wrażenie, że jest w tym wszystkim wiele słowiańskiej improwizacji, myślenia życzeniowego, niepotrzebnego ryzyka, ale wyniki mówiły same za siebie. Jan był człowiekem emocji, ale i bezwzględnej realistycznej oceny. Pamiętam jak mówił, że z biznesem trzeba rozstawać się wtedy, kiedy najbardziej tego żal. Niektórzy próbowali powielać drogę Kulczyka, zazwyczaj bez większego powodzenia, bowiem Jan był jedyny, a jego model niepowtarzalny.
Ambasador
Jan był człowiekiem wielu zainteresowań i talentów. Stał się ambasadorem Polski z własnej potrzeby i przekonania, że przed Polską otwierają się wielkie możliwości rozwoju. Bywał na licznych konferencjach międzynarodowych, spotykał się z liderami polityki i gospodarki, przekonywał nieufne często otoczenie, że drzwi dla Polski muszą zostać otwarte. Robił to z wielką pasją, a jego osobisty przykład – człowieka biznesu i sukcesu bywał najmocniejszym argumentem. Odróżniał się przy tym od większości świeżo bogatych, agresywnie inwestujących, nieliczących się z ograniczeniami przedstawicieli Europy Wschodniej. Wyróżniała go kultura osobista, elegancja, znajomość świata. Był przykładem, że polskie przemiany swoje wartości czerpią z Zachodu, a nie Wschodu.
Kreator
Janek był wielkim kreatorem. Nie tylko w interesach. Sądzę, że w głębi serca marzył, żeby zostać szefem wielkiej sceny operowej. Kochał operę za wszystko – rozmach inscenizacyjny, przejmującą muzykę i tragiczne libretta, wielkich wykonawców. On chciałby nad tym wszystkim nie tyle panować, co kreować, tworzyć. I w gruncie rzeczy jego życie było takim wielkim dziełem. To na czym mu zależało traktował zawsze z pasją, oddaniem, bez zgody na małość, lichość, półśrodki. Takie były jego biura, domy, które stawiał, kupował, urządzał. Dzieła sztuki! Takie były wydarzenia, które organizował. Nie do zapomnienia! Takie było też jego życie, bez nudy, wciąż z nowymi pomysłami. Tak intensywne, że może dlatego takie krótkie!?
Przyjaciel
Jan był ciepłym, przyjaznym człowiekiem. Lubił ludzi, dobrze się czuł wśród nich, był ich ciekaw. Potrzebował miłości i przyjaźni. To nie była poza, kiedy zawsze wznosił toast „za miłość”. To była jego potrzeba miłości szeroko rozumianej, tej ponad okazywany mu szacunek, uznanie czy przywiązanie.
Cenił niezwykle przyjaźń. Kultywował ją, pielęgnował z przyjaciółmi z szkolnych, bydgoskich czasów, później z poznańskich, warszawskich, a potem już z całego świata. Nie szczędził przyjaciołom czasu, zaproszeń, wystawnych kolacji, świetnych win. Najważniejsze było jednak poczucie tej przyjacielskiej wspólnoty, solidarności, gotowości pomocy w potrzebie. W przyjaźni Jan też był nadzwyczajny! Bardzo wielu z nas przybyło, aby go pożegnać. Tylu osób nie sposób byłoby pomieścić w jego domu, na statku, czy na organizowanych przez niego spotkaniach. A jednak wszyscy, co do jednego, zawsze mieściliśmy się
w Jankowym sercu!
Dzięki Ci za to!
Aleksandra Kurzak
O takich ludziach jak on mówi się, że mają serce na dłoni. Otwarty, serdeczny, ciekawy świata. Interesował się sztuką. Lubił otaczać się pięknymi przedmiotami. Miałam poczucie, że podziwia ludzi uzdolnionych artystycznie. Poznaliśmy się na premierze „Traviaty“ w Operze Narodowej w Warszawie. Już po krótkiej rozmowie wiedziałam, że naprawdę kocha operę, że to jedna z jego pasji. Później spotykaliśmy się już wielokrotnie. Miałam wielkie szczęście, bo kilka lat z rzędu spędzałam wakacje na jego niezwykłym statku. To były wspaniałe chwile, ponieważ Jan lubił dzielić się tym, co ma. Był niezwykle gościnny, towarzyski, zawsze w świetnym humorze. Umiał cieszyć się życiem. Był znawcą dobrych win i dobrego jedzenia. Pamiętam, jak kiedyś we włoskiej restauracji złożył zamówienie, a kelner zmienił się na twarzy. Okazało się, że Jan wybrał wino, którego nikt nie zamawiał tam od kilkudziesięciu lat. Kiedy nam je później zaserwowano z omszałej, pięknej butelki, właściciel restauracji był tak wzruszony, że padł przed Janem na kolana.
Ostatni raz widzieliśmy się w Weronie. To była niezwykła noc. Śpiewałam w „Cyruliku Sewilskim“ partię Rozyny. Jan przyjechał na premierę z przyjaciółmi. Spektakl skończył się około pierwszej w nocy. Zgodnie z tradycją miasto wtedy ożywa. W restauracjach mnóstwo ludzi, wszyscy świętują. Z przepięknego amfiteatru Arena di Verona wychodziłam trzymając Jana pod rękę. Przed wyjściem tłum ludzi. Kiedy nas zobaczyli, rozstąpili się i wykrzykiwali: „Viva Aleksandra“, „Viva Giovanni“. Wśród tych okrzyków i oklasków przemierzaliśmy piękne ulice Werony aż do restauracji, gdzie czekał na nas stolik. Jan był uśmiechnięty, szczęśliwy, wzruszony. Takiego go zapamiętam.
Andrzej Byrt
Wniosek Polski o członkostwo w Unii Europejskiej złożył 8 marca 1994 roku w Atenach ówczesny minister spraw zagranicznych RP, Andrzej Olechowski. Jego przyjęcie potwierdziły państwa tamtejszej UE na posiedzeniu Rady w Essen w dniach 9-10 grudnia 1994 roku. Miesiąc przed tym zdarzeniem, a w dniu naszego święta narodowego czyli 11 listopada 1994 roku Michael Westerhoff, pochodzący z Bawarii młody niemiecki przedsiębiorca, inwestor z dolnego Śląska, zorganizował w Monachium konferencję pod tytułem „Członkostwo Polski w Unii Europejskiej”. Miałem wziąć w niej udział jako vice-minister współpracy gospodarczej z zagranicą, a także pierwszy przewodniczący polsko – unijnego komitetu nadzorującego wprowadzanie w życie umowy o stowarzyszeniu Polski z UE podpisanej w Brukseli 16 grudnia 1991 roku.
Przy trapie samolotu LOT-u na płycie lotniska w Monachium 10 listopada 1994 roku czekał na mnie nasz ówczesny konsul generalny w Monachium, Andrzej Kaczorowski. Kiedy wstałem z fotela, by wziąć ze schowka nad głową swe rzeczy i wyjść z samolotu, usłyszałem dochodzący z tyłu głos wołający mnie po imieniu. Odwróciłem się i ujrzałem Janka Kulczyka w towarzystwie dwóch osób, których nigdy dotąd nie spotkałem osobiście, ale których twarze widywałem od kilku lat na ekranach telewizorów: Aleksandra Kwaśniewskiego, szefa partii SLD i jej frakcji parlamentarnej oraz jego żony, Jolanty.
Jana znałem od wielu lat. Poznaliśmy się w Akademii Ekonomicznej w Poznaniu. Jan odbywał tam kurs międzynarodowych stosunków gospodarczych po doktoracie z prawa międzynarodowego na Uniwersytecie Poznańskim, a ja prowadziłem jeden z wykładów. Spotykaliśmy się potem wielokrotnie, gdy sprawowałem od 1982 roku funkcję dyrektora naczelnego Międzynarodowych Targów Poznańskich (MTP). Jego ojciec, Henryk i on sam zaangażowani byli wówczas aktywnie w działania Polsko-Polonijnej Izby Przemysłowo-Handlowej INTER POLCOM obecnej na MTP jako wystawca i współorganizator konferencji gospodarczych oraz prowadzili swą działalność gospodarczą w ramach rodzinnej spółki INTERKULPOL, którą zarządzał nasz wieloletni znajomy ze Związku Studentów Polskich (ZSP), inżynier Krzysztof Jakubowski. Wszyscy zaprzyjaźniliśmy się, spotykaliśmy się z okazji imienin, urodzin czy różnych okazji towarzyskich, wreszcie – przez przypadek – osiedliśmy wszycy przy poznańskiej Cytadeli. W 1987 roku wyjechałem do Brukseli, gdzie dołączyłem do Biura Radcy Handlowego (BRH) ówczesnej Ambasady PRL w stolicy Belgii i Wspólnot Europejskich w związku z zapowiedzianymi negocjacjami naszego kraju ze WE w sprawie wzajemnej umowy o współpracy handlowej i naukowo-technicznej. Jan kilkukrotnie bywał naszym gościem, mojej żony i moim, przy okazji swych wizyt biznesowych czy rodzinnych w stolicy Europy.
Wtedy w Monachium, zaraz po wyjściu z samolotu, zostałem przyjęty przez czekającego konsula generalnego, Jan i jegoo towarzysze podróży podeszli do oczekującego na nich innego pojazdu. Nie padło z żadnej strony pytanie o cel naszego przyjazdu do Monachium.
Jakie więc było moje zdumienie nazajutrz, 11 listopada 1994 roku, kiedy przy wejściu do sali naszej konferencji pierwszymi gośćmi, których spotkałem byli Jan Kulczyk i państwo Kwaśniewscy w żywej rozmowie z inicjatorem konferencji. Okazało się, że wszyscy przyjechaliśmy na tę samą konferencję.
W pewnym momencie przechodząc obok rozmawiających: Westerhoffa i Kulczyka, usłyszałem słowa tego drugiego: „Michael, już za rok on zostanie prezydentem Polski i to on ją wprowadzi do Unii”. „Co ty mówisz; skąd to możesz wiedzieć?”, wątpił adresat tych słów. „Mówię ci, że tak będzie i najlepiej jeśli ty to pierwszy za chwilę powiesz. I przejdziesz do historii!”, skonkludował bez cienia wątpliwości w głosie Jan Kulczyk. Udałem się na swoje miejsce przy stole na podium i czekałem na rozpoczęcie konferencji.
Otworzył ją inicjator spotkania, witając gości i przedstawiając jego okoliczności : złożenie w marcu tego roku naszego wniosku w sprawie akcesji do Unii Europejskiej oraz mającą zapaść za miesiąc decyzję Rady UE w sprawie jego zaakceptowania. Następnie zaprezentował panelistów spotkania: mnie jako przedstawiciela władz Polski, Jana Kulczyka jako prezesa Polsko-Niemieckiej Izby Handlowo-Przemysłowej w Warszawie i na zakończenie Aleksandra Kwaśniewskiego, szefa Sojuszu Lewicy Demokratycznej i … przyszłego prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, za którego prezydentury Polska znajdzie się w Unii Europejskiej!!!
Po debacie trwającej około półtorej godziny zrobiono nam zdjęcie z flagami w dłoniach: Westerhoffa – z niemiecką, Kwaśniewskiego – z polską, mnie – z unijną i konsula Kaczorowskiego – z flagą goszczącej nas Bawarii. Jan Kulczyk wycofał się z pozowania do fotografii twierdząc, że trudno być prorokiem we własnym kraju, a już na pewno trudno - w sprawach swego kraju, ale za jego granicami.
O zapowiedzi przyszłego zwycięstwa Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich w Polsce dwa słowa napisała bawarska prasa relacjonująca konferencję, a potwierdził je rok później wynik drugiej tury wyborów z dnia 19 listopada 1995 roku, a więc niemal dokładnie rok po naszym spotkaniu w Monachium.
Kiedy na początku 1996 roku nowy prezydent Aleksander Kwaśniewski złożył swą pierwszą oficjalną wizytę w Republice Federalnej Niemiec, gdzie od grudnia 1995 roku pełniłem już misję ambasadora Polski, towarzyszył mu też - wraz z grupą innych osobistości ze świata polityki, gospodarki i mediów – Jan Kulczyk, osoba w Niemczech znana zarówno w świecie biznesu jak i polityki. Zapytałem go wówczas o jego trafną przepowiednię dotyczącą wyborów prezydenckich w Polsce, którą usłyszałem jeszcze w Monachium. Odpowiedział, że jego przeczucie to był przypadek. Odpowiedziałem mu wówczas, przypominając jedno ze słynnych powiedzeń Napoleona, że przypadek sprzyja, ale wyłącznie dobrze przygotowanym. „I jest kluczem do projektowania dobrej przyszłości” odpowiedział Jan.
Za drugiej prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego, 1 maja 2004 roku, Polska weszła do Unii Europejskiej. Spełniła się nieoczekiwana acz trafna zapowiedź Jana Kulczyka.
Andrzej Lewandowicz
Poznałem Jana w 1972 roku, pod koniec studiów. Wydał mi się człowiekiem bardzo otwartym, serdecznym, łatwo nawiązującym kontakt. Potem każdy z nas poszedł w swoją stronę, choć nie ukrywam, że z ciekawością śledziłem coraz większe sukcesy biznesowe Janusza - początkowo przy boku ojca Henryka, potem już indywidualne.
Nasze drogi skrzyżowały się ponownie po 22 latach. Jan Kulczyk był już osobą znaną i cenioną w środowisku biznesu, a powołana przez niego spółka Autostrada Wielkopolska SA przygotowywała się do przetargu na uzyskanie koncesji na budowę i eksploatację autostrady.
Byłem zaskoczony, że Jan pamiętał nasze spotkanie przed laty. Później miałem się jeszcze wielokrotnie przekonać, że dobra pamięć to jedna z jego ważnych cech. Po dość długiej rozmowie na temat naszych oczekiwań i wizji związanych z autostradą wyszedłem z tego spotkania jako prezes spółki Autostrada Wielkopolska SA, w której spędziłem najciekawsze i najbardziej pasjonujące blisko 25 lat mojego życia zawodowego.
Jan Kulczyk, czy jak często go nazywaliśmy Doktor, potrafił stworzyć wokół siebie atmosferę sprzyjającą pracy i kreatywności. Był wspaniałym szefem i nauczycielem biznesu. Wielokrotnie powtarzał: „Jeśli konsekwentnie dążysz do celu, podchodzisz do tego z pasją, wierzysz w to, musi się udać”. I udawało się, chociaż przy tak gigantycznym i pionierskim w Polsce przedsięwzięciu trudności nie brakowało. Janusz Kulczyk potrafił jednak przekonywać do swojej wizji projektu, który często nazywał, nawiązując do przeboju Franka Sinatry, „My way”.
Nie żałował czasu na rozmowy o znaczeniu autostrady dla rozwoju gospodarczego Polski, o otwarciu kraju na Europę Zachodnią. A trzeba pamiętać, że robił to wtedy, kiedy wejście Polski do Unii Europejskiej wydawało się jeszcze sprawą mglistą i daleką.
Był ze swoją ideą wszędzie – u dziennikarzy, wykonawców, partnerów biznesowych, a nawet uczestników tak zwanego Trójkąta Weimarskiego, który odbył się w Poznaniu.
Choć czasem mówiono mu, że szkoda energii na coś, co nie wiadomo, czy się uda, a hipotetyczne zyski będą dopiero za wiele lat, on wierzył w powodzenie przedsięwzięcia, które było jego „projektem życia”.
Był twardym, ale spokojnym, zrównoważonym i zawsze doskonale przygotowanym negocjatorem. Potrafił jednak też odejść od stołu rozmów, gdy okoliczności tego wymagały. Niejednokrotnie byłem świadkiem takich sytuacji, gdy wydawało się, że to już koniec, ale Doktor doskonale potrafił przewidzieć, że to tylko „pokerowa zagrywka”.
Janusz miał szczęście do ludzi. Potrafił stworzyć wokół siebie grupę współpracowników, którym ufał i których szanował. Był bardzo wymagający, zarówno w stosunku do innych, jak i do siebie. Nie znosił straty czasu, starał się każdą godzinę wykorzystywać do maksimum. Potrafił przekonać współpracowników, że sukces nadejdzie, ale trzeba go okupić ciężką pracą. Mieliśmy przekonanie, że wspólnie pracujemy na ten sukces – począwszy od sekretarki, skończywszy na prezesach spółek.
Był szefem potrafiącym wychwycić dobre pomysły, nawet na etapie wstępnej koncepcji i nadać im kształt gotowego do realizacji projektu. Być może to nie tylko doświadczenie biznesowe, ale także rozliczne zainteresowania Janusza: sztuką, kulturą, światem - sprawiały, że potrafił spiąć dziedziny pozornie odległe i stworzyć z tego spójną całość.
Jana Kulczyka wielokrotnie nazywano artystą biznesu i była to prawda. Nigdy nie spotkałem kogoś, kto potrafiłby przewidywać skutki pewnych działań na wiele lat do przodu. Często ryzykował, ale było to ryzyko przemyślane, choć dla patrzących z boku pewnie nie zawsze zrozumiałe. Wytyczał kierunki inwestowania. Na długo przed innymi dostrzegał możliwości stwarzane przez nowe rynki, na przykład w krajach afrykańskich.
Ten doskonały strateg biznesowy, był jednocześnie człowiekiem, który potrafił czerpać pełnymi garściami radość z życia. Sypał żartami i anegdotami i tak samo dogadywał się z profesorami, jak robotnikami na budowie. Był smakoszem, miłośnikiem dobrych win. Lubił poznawać świat i nie bał się nowego. Swoimi pasjami zarażał innych. Trudno było go nie lubić.
Z podziwem słuchałem publicznych wystąpień Jana, którym zawsze nadawał swój indywidualny charakter. Często posługiwał się cytatami z Konfucjusza, którego filozofia życiowa wydawał mu się szczególnie bliska. Był człowiekiem bardzo oczytanym, doskonałym znawcą sztuki, którą zresztą zawsze bardzo wspierał. Dużo zawdzięczały mu zarówno instytucje i placówki kultury, jak również indywidualni twórcy. Wspierał ludzi utalentowanych zarówno z potrzeby serca, jak również doceniając ich rolę we współczesnym świecie. Okazywało się często, że gdy objawił się jakiś nowy talent, o którym nie mieliśmy pojęcia, Jan już go znał, już wspierał.
O Janie bardzo trudno jest mówić w czasie przeszłym, bo dotąd tak trudno uwierzyć, że ten król życia i ktoś, kto przez lata był dla nas drogowskazem – tak po prostu odszedł. Zostawił nas i swoje kolejne projekty. Być może jednak po drugiej stronie też był potrzebny.
Andrzej Reichelt
Myślę o Janku jak o człowieku wielu talentów i rozległych zainteresowań. Był multiinstrumentalistą, który potrafił łączyć różne dziedziny wiedzy. Jako poznaniak z dziada pradziada z ciekawością wysłuchiwałem jego nawet najbardziej karkołomnych pomysłów związanych z naszym miastem. Chciał na przykład kupić starą rzeźnię na Garbarach na inwestycję, albo przystosować Tor Poznań do wyścigów Formuły 1. To także jemu zawdzięczaliśmy wizytę światowej sławy tenora Placido Domingo, który wziął udział w koncercie z okazji kanonizacji Jana Pawła II.
Trudno powiedzieć, co przesądziło o jego sukcesie: pracowitość, czy umiejętność przyciągania ludzi. Z jednej strony był gospodarczym zwierzęciem z niesamowitym instynktem. Z drugiej miał niewiarygodną intuicję do współpracowników. Obdarzał ich zaufaniem i rzadko się zdarzało, żeby ktoś go zawiódł. Pomagałem mu w sprawach prawniczych, ale traktowałem go jak przyjaciela, a nie skarbnicę wiedzy biznesowej. Nasze spotkania miały również charakter towarzyski, wakacyjny. Jachu, bo tak się do niego po kumpelsku zwracałem, doskonale czuł się na swoim jachcie, często na nim przebywał i organizował nam wspaniałe wycieczki. Pływał często po tych samych trasach, bo miał dom na Sardynii, i kapitan tęsknił już chyba za zmianą, bo żartował, czy nie namówilibyśmy go na inny kierunek, na przykład Kubę albo Jamajkę. Na jachcie znajdowało się wszystko, co pomagało aktywnie spędzać czas – sprzęt do nurkowania, skuter wodny, na którym Jachu czasami jeździł. Najbardziej jednak lubił sobie pogadać, posiedzieć z gośćmi do późnej nocy. Rano był już na nogach. Miał tam swoje biuro i kiedy się w nim zaszył, to wtedy żadna przerwa na kawę nie wchodziła w grę.
Mnóstwo ludzi go tam odwiedzało. Był ciągły ruch. Przyciągał do siebie i biznesmenów, i artystów, i polityków. Dzięki swoim układom towarzyskim miał dostęp do informacji, jakich w Polsce nikt nie miał i długo nie będzie miał, bo człowiek jego formatu zdarza się wyjątkowo rzadko. Był nieprawdopodobnie lubiany i potrafił się dzielić swoimi przyjaźniami. Dzięki niemu poznałem na jachcie ludzi, których w innych okolicznościach nigdy bym nie spotkał, na przykład nieżyjącego już Guido Westerwellera, ministra spraw zagranicznych Niemiec. Bywały i zaskoczenia, jak wówczas gdy zobaczyłem kolegę ze studiów Jana A.P. Kaczmarka. Jachu dbał o relacje i gesty wobec znajomych – na statku była chłodnia wypełniona kwiatami, które wręczał przy różnych okazjach. Serdeczna atmosfera udzielała się wszystkim. Podziwiałem jego sposób odnoszenia się do załogi, zawsze z szacunkiem. Widać było, że oni też czerpią przyjemność z pracy u niego. Cenił sobie szczerość. Trzeba przyznać jednak, że jeśli na coś się uparł, to nie było siły, musiał postawić na swoim. Pewnego razu mieliśmy rezerwację w restauracji, ale jemu spodobał się inny stolik, który już był zajęty. Usiedliśmy dopiero, gdy został zwolniony, koniecznie tam, gdzie sobie zażyczył, przy akwarium.
Szybko podejmował decyzje. Anegdota głosiła, że, kiedy rozglądał się za posiadłością we Francji na Lazurowym Wybrzeżu, stwierdził: „Jeżeli miałbym kupować, to tylko ten zamek”. „Jest do sprzedania”, usłyszał i stwierdził: „W takim razie biorę”. W przepięknym, wspaniale odrestaurowanym Chateau de Madrid obchodził swoje 60. urodziny. Przy tej okazji sprawił też niespodziankę gościom – podczas uroczystości grał Goran Bregovic z zespołem. Kiedy Janek organizował spotkania przedświąteczne w Poznaniu dla kręgu znajomych, też lubił nas zaskakiwać, często właśnie koncertem, co było bardzo sympatyczne. Brakuje nam go przy stole. To miejsce, które kojarzy się ze słynnym toastem Janka i muszę powiedzieć, że kiedy mój syn brał ślub, a po przemówieniu weselnym rozległy się oklaski, pozwoliłem sobie dodać, wznosząc kieliszek: „A teraz – za miłość!”. Nie mogłem już wtedy zapytać Jacha o zgodę. Myślę jednak, że nie miałby nic przeciwko temu, żebym zawsze, jeżeli będzie odpowiednia okazja, ten toast ku jego pamięci powtarzał.
Andrzej Wituski
O Janie Kulczyku, zwanym przez wszystkich doktorem Janem, chciałbym napisać kilka słów innych niż zazwyczaj, a więc nie o najbogatszym Polaku, mocarzu biznesu, samolotach, rezydencjach czy fregatach. O tym zapisano już tony papieru.
A przecież był to nietuzinkowy człowiek. Z krwi i kości. Pogodny i chwilami nieśmiały. Takiego go pamiętam.
Pierwszym kontaktem był Henryk Kulczyk, ojciec Jana. Promotor rozwoju tak zwanych firm polonijnych ze swoim Interkulpolem na czele.
To on popchnął Janusza na prostą, a on nie tylko to wykorzystał, ale i niesłychanie rozwinął. Z drogi stworzył autostradę. I w przenośni, i dosłownie.
Byłem urzędnikiem magistrackim, kiedy Janek przyszedł do mnie z pytaniem, czy nie znajdę wolnego sklepu w Poznaniu na sprzedaż wysokiej klasy japońskich telewizorów. Gdy spytałem dla kogo, padły dwa nazwiska: Waltera i Wejcherta. Znalazłem. Przy ulicy Wrocławskiej rozpoczęli sprzedaż produktów Nipponu. Tam byłem świadkiem początków biznesowej kariery tych dwóch gigantów.
Znajomość z Jankiem przerodziła się w koleżeńską przyjaźń. Dzięki niej pośredniczyłem w edukacji muzycznej Dominiki i Sebastiana. Janusz kochał muzykę. Wiedział, że uspokaja i kształtuje wyobraźnię.
Pamiętam, że po koncercie słynnego Lakatosa zorganizowaliśmy bankiet w Art&Business Club przy ulicy Mokrej. W trakcie wieczoru odbyło się jam session. W pewnej chwili zabrzmiał saksofon. Grał na nim Sebastian, a Janek stał w kącie i z oczu płynęły mu łzy. Był szczęśliwy i dumny. Pamiętam również koncerty uczniowkie w szkole muzycznej, podczas których demonstrowała swój niepospolity talent Dominika. Janek i Grażyna czynili wszystko, by byli wrażliwi na piękno dźwięku, by chłonęli świat.
To wszystko chyba sprawiło, że kiedy pod znakiem zapytana stanęła kolejna edycja Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego imienia Henryka Wieniawskiego, Janusz nie wahał się i przyszedł z pomocą. Wspólnie z Grażyną uroczyście podpisali czteroletnią umowę na niebagatelną kwotę ponad półtora miliona złotych.
Odtąd ich nazwiska widnieją na bardzo ekskluzywnej liście honorowych członków Towarzystwa.
W pamięci mam też bardzo osobiste wspomnienie. Kiedy obchodziłem swoje osiemdziesięciolecie w auli uniwersytetu imienia Adama Mickiewicz, kątek oka z estrady ujrzałem Jana, siedzącego w drugim rzędzie z pięknym bukietem róż. Zwilgotniały mi oczy. Byłem mu zobowiązany, że w szczytowych dniach pracy, w czasie rozmów i negocjacji, znalazł dwie godziny na mój jubileusz.
Kiedy więc poprosił mnie, bym podczas uroczystości na cmentarzu, pożegnał jego ojca Henryka, nie wahałem się ani chwili. Janek przygotował grobowiec z piękną rzeźbą Mitoraja. Sprawił, że zmienił się standard cmentarza. Nie przypuszczał, że wkrótce będzie to również jego miejsce spoczynku. Wiem, że kiedy Dominika czy Sebastian są w Poznaniu, zawsze znajdują czas na to, by samotnie, w milczeniu, porozmawiać z ojcem. Pieniądze mają znaczenie, ale nie zastąpią bogactwa wnętrza, wrażliwości na ułomności życia i zniewalającego po Janku uśmiechu dla wszystkich po drodze. Oboje widocznie mają to po ojcu w genach.
Mam w swoim archiwum odręczne listy od Janka. Ostatni napisał z podziękowaniami za przesłanie mu mojej książki. Końcowe zdanie brzmi: „Dzięki ci za te wspomnienia, bo to przecież mój Poznań“.
Często po mszy świętej w kościele przy ulicy Nowina staję przed jego grobem i słyszę w uszach dźwięki „Henrykowego Nabucco“ i legendy Henryka Wieniawskiego, które, jak mi mówił, bardzo lubił.
Anna Nehrebecka
W latach 90. zajmowałam się Domem Aktora Weterana w Skolimowie. „Skolimów” to była oaza, muzeum, dom opieki dla samotnych, steranych życiem aktorów i ludzi związanych z teatrem.
Dom niezależny, bo nie podlegał żadnym instytucjom rządowym i samorządny, bo zarządzali nim tylko aktorzy. Był także serdeczny - powstał w 1928 roku wyłącznie z darów serca. Nasza praca dla niego była społeczna. Przez wszystkie lata „Skolimów” funkcjonował raz lepiej, raz gorzej. Najważniejsze jednak było to, że jego mieszkańcy mieli opiekę i nie byli sami. Mieszkali we własnym domu, a nie w anonimowej opiekuńczej instytucji.
Problemów była jednak cała masa. Najbardziej doskwierał nam wszystkim...brak samochodu. Nie mieliśmy możliwości zabierania naszych podopiecznych na małe wycieczki, do teatru czy na rehabilitację lub do szpitala. Potrzebowaliśmy pojazdu multifuncjonalnego, ale nie było nas stać na taki wydatek. Marzyliśmy, żeby tak znalazła się jakaś dobra dusza…
Pewnego dnia towarzyszyłam mojemu mężowi, Iwo Byczewskiemu, który wówczas był wiceministrem spraw zagranicznych w uroczystym przyjęciu. Było wiele interesujących i znanych osób. Moje myśli krążyły jednak wokół Skolimowa. W pewnej chwili usłyszałam, jak mąż mówi do mnie: „Pozwól że ci przedstawię kolegę ze studiów - Doktor Jan Kulczyk”. Przez chwilę stałam jak słup soli, a później zadałam najgłupsze pytanie z możliwych: „Jan Kulczyk? TEN Jan Kulczyk?”. Janek – wówczas jeszcze Pan Jan – popatrzył na mnie trochę dziwnie, ale z uśmiechem odpowiedział: „Tak, ten”. A ja na to: „O Jezu, Pan mi musi pomóc”. Złapałam go za rękę i zaczęłam roztaczać opowieść o pięknie, ale także o biedzie i potrzebach Skolimowa. I tak doszłam do najważniejszego – naszych marzeń o samochodzie.
Nigdy nie zapomnę jego reakcji. Patrzył na mnie chyba z lekkim politowaniem, ale także rozbawieniem. Buzia mi się nie zamykała. Wreszcie udało mu się przerwać mój słowotok: „Pani Anno, proszę przyjść do mojego biura. Porozmawiamy.”
Później wszystko potoczyło się jak we śnie. Spotkaliśmy się po kilku dniach, a ja już spokojnie opowiedziałam historię naszego „Skolimowa” i usłyszałam cudowne słowa: „Oczywiście, pomożemy państwu…”
Wkrótce pod Dom w Skolimowie podjechał cudowny busik. Samochód całe lata wiernie służył pensjonariuszom ułatwiając życie, przynosząc uśmiech i ulgę w codziennym życiu.
Janku, zawsze będę pamiętać Twoją serdeczność, ciepło i wrażliwość na ludzkie sprawy.
Dziękuję.
Anna Starak
To była przyjaźń. Prawdziwa i niełatwa. Nacechowana wzajemnym szacunkiem i poczuciem odrębności, ale bywało, że akcentowana z przewrotną, żartobliwą przesadą.
Nie, nigdy nie doszło między nami do kłótni czy nawet sprzeczki. Do dyskusji – owszem. Na jednym polu wytworzyliśmy sobie nawet obszar ciągłej konfrontacji, teren przyjaznych sporów – chodziło o architekturę wnętrz. Uważałam, i otwarcie o tym mówiłam, że Janek nie zna się na tym, choć zna się na wszystkim innym. No, może prawie na wszystkim. Janek z kolei uznawał moje kompetencje i „oko” w dziedzinie aranżacji przestrzeni, choć nie zawsze zgadzał się z moim doborem mebli czy dzieł sztuki.
Pewnego dnia doszło między nami do wymiany zdań, która przyniosła mu wielką satysfakcję. Było to w Zakopanem, w nowej Witkiewiczówce - domu, który niedawno urządziliśmy. Janek przechadzał się po wnętrzu, ciekawie się wszystkiemu przyglądał, aż wreszcie postanowił podzielić się ze mną swoim spostrzeżeniem: „Wiesz, te lampy wiszą za blisko sufitu. Jakieś dwadzieścia pięć centymetrów za wysoko”, powiedział. „Co ty mówisz?”, odparłam ze śmiechem. „Przecież wiesz, co sądzę o twoim wnętrzarskim guście”. Zbagatelizowałam jego uwagę. Kiedy tylko odjechał, raz jeszcze przyjrzałam się lampom i...uznałam, że tym razem miał rację. Postanowiłam je obniżyć dokładnie o dwadzieścia pięć centymetrów. Później zadzwoniłam, żeby mu o tym powiedzieć. „Wiesz Janku… miałeś rację”, wyznałam. A on natychmiast obdzwonił wszystkich przyjaciół, żeby powiedzieć jak wielkie odniósł zwycięstwo. Powracaliśmy w żartach do tej sytuacji nie raz.
Beata Ratajczak
Pracowałam dla Niego dwadzieścia trzy lata, większą część mojego życia. Wraz z innymi pracownikami miałam okazję obserwować jak doceniał to, czym obdarował Go los. Cieszył się życiem, umiał z niego korzystać. Był człowiekiem o złotym sercu.
Znam wiele przykładów, gdy pomagał zupełnie obcym ludziom, tylko dlatego, że ktoś Go o to poprosił. Gdy tylko czuł, że naprawdę może i powinien pomóc – robił to z wielką radością.
Zresztą sama miałam poczucie, że jest dla mnie jak Anioł Stróż. Mogłam na Niego liczyć zawsze wtedy, gdy coś złego działo się mnie samej, mojej rodzinie czy też postronnym osobom, które zwracały się do mnie z prośbą o pomoc. Wiedziałam, że nie tylko wnikliwie mnie wysłucha, ale także zrobi wszystko, aby udzielić wsparcia.
Nigdy mnie nie zawiódł. Mało tego, nie zapominał też o tych, którym pomógł. Często o nich dopytywał, dociekał czy nie trzeba zrobić czegoś więcej. A przecież świetnie znałam Jego napięty „grafik życia” i wiem, że trzeba być niezwykle empatycznym człowiekiem, aby w nawale tylu sprawach pamiętać o innych.
Pan Jan uwielbiał też robić niespodzianiki, obsypywać prezentami, sprawiać radość. „Dobro powraca”, mawiał i to było Jego motto życiowe.
Uważał, że jeśli się ma pieniądze, to należy się nimi dzielić, być hojnym, wydawać je tak, aby sprawiać sobie i innym radość, a one wtedy zatoczą koło i wrócą.
Kochał ludzi, obdarzał ich zaufaniem, dawał szansę, wierzył w nich, a oni to czuli, doceniali i nie chcieli Go zawieść.
Wszyscy u Szefa dobrze zarabialiśmy. Wynagrodzenia i premie zawsze wypłacane były na czas, adekwatnie do naszych zadań. Czuliśmy się więc usatysfakcjonowani i doceniani. Wiedzieliśmy, że jesteśmy dla niego ważni – nieistotne, kto jakie piastował stanowisko i czym się zajmował. Dla każdego z nas miał czas. Potrafił skupić się na naszych sprawach, a nawet czasem niespodziewanie spełnić jakieś nasze marzenie.
Mnie samej przydarzyło się coś zupełnie niesamowitego...
Któregoś dnia w rozmowie z Szefem wspomniałam, że bardzo chciałabym pokazać Londyn mojemu mężowi i synom. On popatrzył na mnie i rzucił lekko: „Jak będę kiedyś leciał moim samolotem z Poznania do Londynu i będą wolne miejsca to was zabiorę”.
Nigdy nie myślałam, że będzie o tej obietnicy pamiętał. Minęło kilka miesięcy. Zbliżał się 1 listopada, a ja właśnie wracałam z pracy z Berlina i ustalałam z rodziną nasze plany na świąteczny dzień. I wtedy zadzwonił Szef: „Beciu, mamy godzinę 10:00. Jestem w Poznaniu na grobach, potem mam spotkanie z rodziną. O piętnastej wylatuję do Londynu. Mogę zabrać ciebie i twoich chłopaków. Zbiórka na prywatnym lotnisku na Ławicy”.
Nie wierzyłam w to, co słyszę. Moja rodzina była w szoku. Powiedziali, że chyba zwariowałam. Mieliśmy przecież inne plany, byliśmy kompletnie nieprzygotowani, ale wytłumaczyłam im, że przecież taka okazja nigdy już się nie powtórzy, że mogą poznać Jana Kulczyka, polecieć super samolotem i zobaczyć wymarzony Londyn. Na szczęście udało mi się ich przekonać. Tego, co przeżyliśmy nie sposób opisać. Szef zaprosił nas do swojego domu, gdzie powitano nas wspaniałą kolację. Następnego dnia wynajął dla moich synów helikopter, żeby mogli podziwiać miasto z lotu ptaka. Wręczył nam też plan miasta i kieszonkowe. Gdy wyruszyliśmy na zwiedzanie, co chwila dzwonił, czy wszystko jest w porządku i czy niczego nam nie potrzeba.
Następnego dnia zaprosił nas do swojego biura, pokazał jak pracuje, po czym stwierdził, że zrobi sobie przerwę, bo jest zmęczony i chętnie spędzi z nami czas. Pojechaliśmy do salonu Rolls – Royce’a, a wieczorem zaprosił nas na niezapomniany musical „Cabaret”. Czuliśmy się niezwykle szczęśliwi, a on cieszył się naszą radością.
Kochany Szefie, dziękuję, że byłeś, jesteś, i będziesz zawsze w naszym życiu. Dziękuję, że los nas ze sobą zetknął.
Dziękuję, że mogłam Cię poznać i zaznać tego, jaki może być świat, gdy istnieją tacy ludzie jak Ty.
Mówi się, że życie po śmierci toczy się dalej. To prawda. Po Twojej śmierci jednak nasz świat się zmienił i nie jest już tak piękny, radosny, niezwykły, a niekiedy szalony, jak wtedy, gdy byłeś z nami.
Nikt nigdy nie zapełni nam pustki po Tobie.
Gabriela Braciszewska
Czy to ja powinnam pisać wspomnienie o Januszu? Nie mieliśmy przecież wspólnych ćwiczeń, seminariów na studniach, nie byłam jego serdeczną koleżanką czy przyjaciółką ani w czasie studiów, ani po nich. A może właśnie dlatego moje wspomnienia będą inne? Nie mogłabym przecież przytaczać, tak jak to jest w zwyczaju, anegdot dotyczących jego kariery, pracy czy pasji. Moje wspomnienia to nic innego, jak wrażenia ze spotkań towarzyskich naszego rocznika studenckiego.
Wspólnie studiowaliśmy na Wydziale Prawa Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu w latach 1968-1972.
Nie wszyscy od początku do końca. Wielu dobijało później lub odpadało wcześniej. Janusz należał do tych, którzy „dobili” na ostatnim roku. Ale to właśnie on był jednym z inicjatorów naszego pierwszego spotkania, po 15 latach od zakończenia studiów. To wtedy, na balu w hotelu Polonez rozmawialiśmy po raz pierwszy. Janusz z Grażyną, moją koleżanką z grupy studenckiej, mieli czas dla wszystkich.
Dziesięć lat później, czyli 25 lat od zakończenia studiów odbyło się spotkanie pod hasłem: „Wiara to jest ćwiara”. Z inicjatywy Janusza bawiliśmy się w Art & Business Klub. Niespodzianką był występ Janusz Rewińskiego. To były już czasy, gdy Janusz odnosił coraz większe sukcesy w biznesie. Nie wszystkie terminy udawało się zgrać. Czasami wpadał tylko „okazjonalnie”, ale zawsze chętnie wspominał z nami studenckie czasy, opowiadał anegdoty o profesorach, tańczył i bawił się, jak każdy z nas.
Gdy nie mógł przyjechać, zawsze oferował swoją pomoc. Tak powstała „nasza” tradycja - zawsze wznosiliśmy toast za zdrowie Janusza piwem Lech.
Ostatnie spotkanie to rok 2012. Bawiliśmy się w Poznaniu, na terenie nowegu budynku wydziału prawa z okazji 40 -lecia zakończenia studiów. Cieszyliśmy się, bo nasz kolega, Romek Budzinowski został dziekanem. Były oficjalne wystąpienia, zwiedzanie budynku. Z zazdrością podziwialiśmy nowy obiekt, ale z nostalgią wspominaliśmy ciasne korytarze i salki w dawnym Juridicum. Ani słowa nie mówiono o tym, że to Janusz ma swój udział w powstaniu takiego obiektu.
Właśnie wtedy dowiedziałam się, że jeden z naszych kolegów poważnie zachorował. Udało się objąć go terapią nowym skuteczniejszym specyfikiem, ale niestety program ten się kończył i nie było wiadomo czy będzie kontynuowany. Podeszłam do Janusza i powiedziałam mu o tym. Od razu zaoferował pomoc. Sam zaproponował sprowadzenie stosownego leku oraz w razie potrzeby konsultacje medyczne. Z oferty pomocy nie musieliśmy skorzystać – kolega kontynuował leczenie na dotychczasowych warunkach. Mimo to Janusz dopytywał się, czy jego pomoc na pewno się nie przyda.
Podczas tamtego balu dużo rozmawialiśmy o naszych spotkaniach. Janusz podkreślał, że lubi w nich uczestniczyć . Mówił, że kolejne „ okrągłe” spotkanie za 5 lat trzeba będzie dobrze przygotować. Może miał jakiś pomysł? Myślę, że dla niego te zjazdy, to nie był tylko powrót do młodości. On lubił ludzi, rozmawiał z nimi, słuchał i mimo że miał niezaprzeczalną pozycję lidera na rynku biznesowym, pozostał sobą.
Był wizjonerem, spotykał się z możnymi tego świata, ale dla mnie zawsze będzie kolegą z roku.Takim, z którym można było pogadać, wypić wino czy kieliszek wódeczki, potańczyć.
Czy zazdrościłam mu jego pozycji czy pieniędzy? Nigdy!
Czułam dumę, że go znam, choć tak okazjonalne mieliśmy kontakty.
Gdy jestem na cmentarzu na Nowinie, podchodzę do grobu Janusza, zapalam znicz i „relacjonuję”, co było na naszych spotkaniach, kto był, kogo już na nich nie będzie i jakie mamy plany spotkań.
Choć tyle mogę zrobić.
Halina Kulczyk
Była pani jedyną ciocią Jana Kulczyka.
Ale kochałam go tak, jak by był moim dzieckiem. Miałam niewiele ponad dwadzieścia lat, kiedy zaczęłam się nim opiekować i byłam bardzo szczęśliwa z tego powodu. Zawsze lubiłam dzieci, a w przypadku Janusza – bo tak na niego w dzieciństwie mówiłam – cieszyłam się każdym jego słowem. Wszyscy go zresztą uwielbiali. Zarówno dziadkowie, bo był ich pierwszym wnuczkiem, jak i rodzice, dla których był pierwszym dzieckiem. Do dziś mieszkam w domu w Wałdowie, do którego Janusz przyjeżdżał w odwiedziny. Był wniebowzięty, kiedy dziadek Władysław zabierał go w pole albo pozwalał mu jeździć bryczką.
Spodziewała się pani, że będzie kontynuował rodzinne tradycje kupieckie?
Podejrzewałam, że tak będzie, ponieważ jego dziadek był kupcem, podobnie jak ojciec, a Janusz rozwinął odziedziczony po nich talent na ogromną skalę. Pamiętam rodzinną opowieść, kiedy podczas jednej z takich wspólnych wycieczek w pole, wspiął się na stóg siana i oznajmił: „Dziadziuś, będę milionerem!”. Otrzymał od losu to, co sobie wymarzył.
Lubił skupiać na sobie uwagę?
Zawsze znajdował się pod czułą opieką nas wszystkich, bo nie chodził do przedszkola i wychowywał się wśród dorosłych. Często zabierał głos w dyskusjach, a my chętnie go wysłuchiwaliśmy. Lubił być na świeczniku, dostrzeżony. Już jako mały chłopiec dbał o elegancki wygląd. Jak go ubierałam, a w PRL nie było przecież dużego wyboru ubranek dla dzieci, to protestował czasami: „Oj, ciociu, niedobrze”. Musiał poprawić koszulę tak, żeby była wpuszczona równo w spodenki. Bardzo to było pocieszne. Nawet gdy układał klocki czy zabawki, to nie mogły stać krzywo, tylko równo poustawiane, bo inaczej mnie poprawiał: „Ciociu, nie tak”. Jego ojciec, Henryk, wykazywał podobne umiłowanie porządku.
Jakie jeszcze cechy przejął po ojcu?
Szczerość, zamiłowanie do perfekcji… Wszystko musiało być do niej doprowadzone, nie wspomnę o samochodach, które lubił w równym stopniu jak mój brat. I też często je zmieniał. Pewnego razu Janusz zabrał mnie na przejażdżkę, oznajmiając: „A teraz, ciociu, zrobimy kontrolowany poślizg”. Muszę przyznać, że pierwszy i ostatni raz w życiu doświadczyłam takiej jazdy (śmieje się).
Był bardzo rodzinny. Kochał i szanował swoich najbliższych i przyjaciół. Zawsze pamiętał o moich imieninach i z tej okazji przysyłał mi piękne bukiety kwiatów.
Pamięta pani, jakie to były kwiaty?
Zawsze inne i zawsze nadzwyczajne. Na moje osiemdziesięciolecie przysłał mi osiemdziesiąt herbacianych róż. Bardzo się z tego cieszyłam i podczas uroczystości pękałam z dumy przed znajomymi, że to kwiaty od mojego Januszka. Drugi tak piękny bukiet kwiatów dostałam od córki i zięcia. Córkę urodziłam, gdy Janusz był już dorosły. Kocham ją, ale Janusz też jest obecny w mojej pamięci. Między nami były nadzwyczajnie dobre relacje i wzajemny szacunek. To dla mnie wielka radość i przyjemność, że mogłam podzielić się wspomnieniami o nim. Zawsze będzie w moim sercu.
Henryka Bochniarz
Zwracał na siebie uwagę. Nie był osobą, która stoi w kącie i czeka. To on narzucał tryb działania, treść rozmowy. Poznaliśmy się w 1992 roku. Kilka miesięcy wcześniej przestałam pełnić funcję minister przemysłu i handlu. Wróciłam do prowadzenia własnej firmy i zaproponowano mi także współpracę z powstającą właśnie Polską Radą Biznesu. W jej skład wchodzili najbogatsi przedsiębiorcy, właściwie sami panowie. Jan cieszył się już wtedy ich szacunkiem. Był wizjonerem, potrafił przewidzieć, co się wydarzy i znaleźć nowe rozwiązania.
Od razu się polubiliśmy, bo szybko okazało się, że podobnie patrzymy na to, co dzieje się w kraju. Janek zgadzał się ze mną, że środowisko biznesowe powinno współpracować, dialogować z rządem. Podobało mi się, że nie był skupiony jedynie na swoich firmach, że myśli dużo szerzej. Wyróżniał się zresztą także świetnymi manierami, umiał zachować się w każdym towarzystwie, znał języki W tamtych czasach to wcale nie było częste.
Później wiele razy współpracowaliśmy, choćby przy projektach prywatyzacyjnych. To były żmudne i długotrwałe procesy. Wielokrotnie mieliśmy inne zdanie, ale nigdy się nie pokłóciliśmy. Na spotkaniach zwracało uwagę opanowanie Janka. Nie zdarzyło się, żeby puściły mu nerwy lub podniósł głos. Nie było w nim agresji.
Umiał zachować dystans do wszystkiego, co robi. A projektów i tych realizowanych, i tych planowanych miał przecież mnóstwo. Zawsze otoczony ekspertami, analitykami, prawnikami, ale doskonale we wszystkim zorientowany. Decyzje podejmował sam.
Byłam mu wdzięczna za wsparcie, kiedy zdecydowałam się założyć Konfederację Lewiatan.
Z czasem nasze kontakty przerodziły się w relacje poza zawodowe, bardziej przyjacielskie. Wiele rozmawialiśmy o naszych rodzinach, dzieciach, ich przyszłości, edukacji. Ceniłam sobie te rozmowy. Podobnie jak jego opowieści o muzyce, operze, literaturze. Mimo natłoku spraw znajdował czas na swoje pasje. To także pomagało mu w biznesie, stanowiło, tak potrzebną, odskocznię. Doceniał piękno sztuki i otoczenia w jakim się obracał i jakie sam tworzył.
Nauczyłam się od niego wielu rzeczy ważnych, ale i tych mniej ważnych, nadających smak życiu: na jakimś wyjeździe Polskiej Rady Biznesu, udzielił mi kilku lekcji dotyczących wina. To dzięki niemu wiem już, jak wybrać najlepsze.
Jacek Jaśkowiak
Doktor Jan Kulczyk to jedna z najważniejszych osób, jakie dane było mi poznać. Traktuję go jak nauczyciela. Dzięki niemu zrozumiałem, na czym polega biznes. Uzmysłowił mi, jak istotna jest wiedza o partnerze biznesowym, jego osobowości. Dzięki niemu zrozumiałem też, że trzeba być pierwszym, a niekoniecznie od razu najlepszym. Zachęcił mnie do ciężkiej pracy nad sobą, za co jestem mu wdzięczny. Poznałem go, gdy miałem zaledwie 26 lat. Pewnie nie zostałbym prezydentem Poznania, gdybym go nie spotkał.
Jacek Murkowski
W połowie lat 70. Jan Kulczyk, wtedy już absolwent prawa na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, został pracownikiem naukowym Zakładu Nauk Prawnych Instytutu Zachodniego w Poznaniu. Zamierzał zająć się naukowo problematyką niemiecką, zwłaszcza zawartym w 1971 roku porozumieniem czterech mocarstw w sprawie Berlina i napisać w tej dziedzinie pracę doktorską.
Był jak barwny ptak, który przysiadł na gałązce instytutu, skupiającego co prawda wielu nietuzinkowych, ciekawych ludzi, ale działającego raczej w blasku minionych już lat.
Nikt chyba nie widział Jana ślęczącego w bibliotece nad książkami i zapisującego maczkiem kartki papieru. Pracował nad doktoratem niepostrzeżenie dzięki łatwości pisania, szybkiemu pojmowaniu najistotniejszych kwestii, biegłości w formułowaniu myśli i w wyciąganiu właściwych wniosków. Błyskotliwa obrona miała miejsce w 1975 roku na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Promotorem był prof. dr Alfons Klafkowski. Jej temat, „Układ czterech mocarstw w sprawie Berlina z dnia 3 września 1971roku jako umowa międzynarodowa” był nie tylko trudny, ale także wywoływał wiele emocji. Bywało, że wypowiedzi Jana Kulczyka na konferencjach poświęconych temu układowi budziły zakłopotanie. On patrzył bowiem na zagadnienia, które poruszał okiem praktyka. Zupełnie inaczej kwestię dotyczącą na przykład ruchu tranzytowego z RFN do Berlina Zachodniego przez terytorium NRD pojmowali naukowcy instytutu.
Jan Kulczyk, człowiek wielu talentów, dobrze czuł się w tym środowisku i zaskarbił sobie z miejsca szczerą sympatię i uznanie pracowników Instytutu. Trwa ona niezmiennie do dzisiaj i po bez mała pięćdziesięciu latach powraca choćby na corocznych spotkaniach opłatkowych. Zawsze wspomina się z rozrzewnieniem zwyczaj, który Jan Kulczyk z powodzeniem wprowadził i ku uciesze pracowników realizował – codzienne wypady w godzinach pracy na kawę do pobliskiego Bazaru. Gdy Jan po obronie doktoratu opuścił Instytut, zwyczaj ten zarzucono.
Niektórzy do dzisiaj rozpamiętują też, że Jan jako aystent naukowo-badawczy przyjeżdżał do pracy, przypomnijmy, że były to lata 70., samochodem z gwiazdą na masce. Z pewnością nie było to wtedy powszechne zjawisko w instytucjach Polskiej Akademii Nauk. Ówczesną dyrektor administracyjną na równe nogi poderwało wtedy słowo „własne”, które Jan Kulczyk wpisał w kwestionariuszu paszportowym w rubryce „środki dewizowe”.
James Jones
Jan Kulczyk był żywym symbolem awansu Polski w wolnym świecie po rozpadzie Związku Radzieckiego. Jego kompetencje, sukcesy biznesowe i doskonałe wyczucie globalnych trendów sprawiły, że stał się jedną z najbardziej wpływowych postaci w swoim kraju.
Na tym nie koniec. Jego autentyczne zamiłowanie do pomagania innym odmieniło jakość życia wielu społeczności w różnych zakątkach świata.
Naszą wyjątkową współpracę, w ramach jego Międzynarodowej Rady Doradców, brutalnie i przedwcześnie przerwała śmierć.
Zachowałem go w pamięci jako człowieka niezwykle szczodrego, życzliwego i rozważnego.
Prawdziwego człowieka renesansu o nadzwyczajnych zainteresowaniach, który kochał życie i czerpał z niego pełnymi garściami.
Jan Kulczyk nie był kolejnym, przypadkowym człowiekiem, jakich wielu spotykamy na drodze życia.
Znajmość z nim była niezwykłym doświadczeniem, którego nigdy nie zapomnę.
Jan A.P. Kaczmarek
Do czego Jan Kulczyk miał talent?
Był wspaniałym reżyserem życia. Miał w sobie pasję i to mnie w nim fascynowało – kiedy przyjaźnił się z kimś i zapraszał go do siebie, robił to z pełnym zaangażowaniem. Bardzo uważny człowiek. Niewielu ludzi ma dar otwartego serca i potrafi tak ugościć drugą osobę, żeby nie czuła się ciężarem. Przygotowywał się do tych wizyt starannie i czuło się, że sprawiają mu one radość. Na naszych oczach rozgrywał się cały spektakl związany z wysłaniem po gości pojazdu, przybyciem na jacht, na którym załoga, stojąc w szpalerze, witała i żegnała każdego. Wybitne to było wszystko. Prawdziwa opera!
To był jego pomysł, żeby skomponował pan „Fanfarę dla A-2” z okazji otwarcia odcinka Świecko-Nowy Tomyśl?
Żartowaliśmy, że droga powinna się nazywać Cool-strada od nazwiska Kulczyk... Janek zapytał, czy nie skomponowałbym muzyki z tej okazji. Ponieważ wiedziałem, że koncert odbędzie się w namiocie, a w takiej przestrzeni smyczki brzmią fatalnie, wymyśliłem, że napiszę utwór na orkiestrę dętą, przez którą przebija się kobiecy sopran. Utwór nowoczesny, połączony z ideą ruchu i przemieszczania się. Ale przyjąłem zaproszenie także z innego powodu. Uważam, że trzeba celebrować ważne wydarzenia, o czym my, Polacy, czasami zapominamy. Sam fakt, że Janek odczuwał potrzebę, żeby z tej okazji zamówić utwór, który będzie wykonany premierowo, świadczy o jego artystycznej naturze. Lubił, żeby każdej istotnej okoliczności towarzyszyła sztuka. Nie znosił życia nieprzeżytego, takiego, że ktoś się zagapił, nie uszanował, nie celebrował. Przez dziesięć lat naszej znajomości, która rozpoczęła się w 2005 roku, zawsze wznosił toast za miłość.
Nie spotkaliście się wcześniej, na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, gdzie obaj kończyliście prawo?
Minęliśmy się, bo był trzy lata starszy ode mnie. Poznaliśmy się dopiero po moim Oscarze. Janek był jedynym Polakiem, który wysłał mi wówczas kwiaty z kraju – bukiet czerwonych róż. Niesamowite, że ktoś, kogo nie znałem osobiście, pogratulował mi w tak niezwykły sposób. Jego pomysły miały zawsze skalę i były realizowane z klasą. Bo zdarza się, że ktoś ma potrzebę skali, ale robi to w sposób banalny. Kiedy przyjechałem do Polski, chciałem mu podziękować za piękny gest i tak się poznaliśmy i zaprzyjaźniliśmy.
Który z jego pomysłów szczególnie pana ujął?
Marzył, a może tylko żartował, żeby być dyrektorem opery. Przez chwilę bawił się pomysłem, aby ją stworzyć na otwartym powietrzu w swojej posiadłości na Sardynii. Przedstawienie toczyłoby się na scenie na wodzie, a publiczność miała siedzieć w zatoczce. Stały tam już rzeźby Igora Mitoraja, którego spotkałem podczas jednej z wizyt. Rozmawialiśmy, jak zaludnić ten operowy świat. Janka interesowała mitologia antyczna, więc mogłaby to być opera klasyczna, która uwzględniałaby ludzi i idee, pojawiające się przez tysiące lat na tym obszarze.
Do której postaci mitologicznej by go pan porównał?
Przypominał mi Prometeusza, który miał odwagę wykraść ogień z rydwanu Heliosa i finalnie został za to ukarany. Janek miał świadomość, że sukcesu nie odnosi się bezkarnie. To się rzadko zdarzało, ale czasami, kiedy byliśmy w gronie, w którym czuł się swobodnie, i odrobinę się zamyślił, zauważałem ogromne zmęczenie na jego twarzy. Widziałem, że jest to człowiek, który prócz radości życia, dźwiga też ciężkie emocje. Czułem empatię w stosunku do niego, bo wiem, jakie są konsekwencje, gdy zwróci się na siebie zbyt dużą uwagę. I że cena za tę bożą iskrę wykradzioną z rydwanu bywa bardzo wysoka.
Jan Englert
Było w nim coś z Piotrusia Pana – uważał, że wszystkie przeciwności losu można zwalczyć, a problemy rozwiązać. Ten optymizm był zaraźliwy. Kiedy coś budziło jego entuzjazm, to chciał, żeby jak najwięcej osób podzielało ten zachwyt i umiał się nim dzielić. Szukał piękna. Nie ciekawiły go rzeczy brzydkie, ciemne, paskudne. Miałem poczucie, uczestnicząc z nim w rozmaitych peregrynacjach, że pragnął, by dookoła pachniało kwiatami, żeby serwowano pyszne jedzenie, wspaniałe wino, a wszyscy byli szczęśliwi. I tak było. Przebywanie z nim sprawiało autentyczną przyjemność.
Bardzo dobrze nam się rozmawiało, chociaż miałem świadomość, że jego opowieści są czasami zbyt epickie, z naddatkiem, bo praktycznie na wszystkim się znał: na operze, winie, jedzeniu, samochodach, literaturze, historii... Miał talent do mitologizowania, ale było ono tak przekonujące i poparte solidnymi podstawami, że absolutnie nie przeszkadzało. Nie tylko czytał o sztuce, ale otaczał się nią i potrafił z niej korzystać. Przychodził też do Teatru Narodowego na nasze przedstawienia. Zawsze wzbudzało to sensację, bo spóźniał się i w związku z tym siadał nie tam, gdzie miał wyznaczone miejsce, tylko na balkonie, trzymając do zakończenia spektaklu olbrzymi bukiet białych róż, który potem wręczał.
Kolekcjonował zarówno sztukę, jak ludzi, i mam świadomość, że też w pewnym momencie znalazłem się w jego kolekcji, ale nie miałem nic przeciwko temu. Korzystanie z cudzych dóbr jest zawsze trochę kłopotliwe, jednak w przypadku Janka nawet przez chwilę nie miałem takiego poczucia, było to tak naturalne i koleżeńskie. Druzgotał mur mojej wstrzemięźliwości w sekundę, co nie jest łatwe do wykonania. Nie był zwykłym zjadaczem chleba, używając słów Juliusza Słowackiego, czasem bywał i aniołem. Fruwał nad ziemią, nie tylko po niej chodził. Wiele czasu spędzał na wodzie. Okręt, na który byliśmy zapraszani z żoną, robił niezwykłe wrażenie, ale jednak zdecydował, by na środku postawić fortepian – nie dla blichtru, lecz po to, żeby na nim grano.
Dziś, jak słyszę Jan Kulczyk, to widzę nasze ostatnie spotkanie. Było w nim coś niezwykle symbolicznego. Poprzedniego wieczoru jedliśmy kolację w gronie bliskich znajomych Janka. Odbywała się w knajpie, do której można było się dostać tylko od strony wody. Podpłynęliśmy jachtem pod biało-czerwoną flagą, bo Janek wszędzie, gdzie mógł, demonstrował polskość, grała orkiestra. Na drugi dzień wylatywaliśmy z żoną wcześnie rano. Z całego towarzystwa wstał pożegnać nas Janek i, zgodnie ze zwyczajem, załoga. Ponieważ mieliśmy jeszcze trochę czasu, poprosił, żeby helikopter przeleciał z nami nad wybrzeżem włoskim, i pomachał nam ręką na pożegnanie. Po piętnastu minutach zawróciliśmy, a kiedy mijaliśmy statek, na pokładzie stał już tylko Janek. Było coś tak abstrakcyjnego i serdecznego w tym oglądanym z góry widoku Janka w białym szlafroku, który wciąż macha nam ręką, że tego nie zapomnę.
I tydzień potem odwrócona sytuacja: to ja patrzę do góry i próbuję pomachać mu tam, gdzie on być może nadal uwodzi anioły czy diabły, dzieli się z nimi swoim entuzjazmem i pije toast za miłość.
Jan Jancewicz
Dołączyłem do Spółki Kulczyk Holding w maju 1998 roku. Miałem już za sobą wiele lat pracy zawodowej, niemałe doświadczenie, jednak sposobność pracy dla Jana Kulczyka wzmocniła we mnie niezbędne w biznesie cechy. Staram się je wpajać młodszemu pokoleniu pracowników: wola działania, determinacja oraz przekonanie, że rozpoczęte zadania, mimo trudności, a nawet na przekór im, należy prowadzić konsekwentnie, cierpliwe i z mądrym uporem do końca. I jeszcze chęć: by robić, pracować, działać, zmieniać, naprawiać. Taka wewnętrzna motywacja do realizacji planów stanowi podstawę – do pracy i do życia. Jan miał jej nawet w nadmiarze.
W nieoficjalnych rozmowach nazywaliśmy Go Doktorem, wiedział o tym. Dziś, kiedy się nad tym zastanowię, wiem, że za tym słowem stał szacunek, którym darzyliśmy Go za wiedzę biznesową, mądrość i intuicję, a jednocześnie najzwyklejsza, pełna prostolijności sympatia – wzbudzał ją naturalnie, bez szczególnego wysiłku czy aktorstwa. Nie budował niepotrzebnego dystansu, po prostu lubił ludzi, liczył na nich, wiedział, że sam nie dokona wszystkiego, że musi mieć zespół. Obdarzał ludzi zaufaniem i dopóki tego zaufania się nie nadwyrężyło, grało się w Jego drużynie, przy Jego dyskretnym wsparciu. Był cholernie wymagający. Dawał często niełatwe zadania do wykonania. Zdarzało się, że nie zważając na porę, na przykład grupo po północy, oczekiwał błyskawicznej reakcji. Pamiętam, gdy byliśmy akurat w Austrii, w Sölden, w marcu 2009 roku, na wysokości około 2500 metrów, zbliżała się północ. Dr Jan Kulczyk powiedział wówczas, że ma dla mnie dwie wiadomości: jedną dobrą, drugą złą i zapytał, od której ma zacząć. „Od dobrej”, odpowiedziałem. „Mam do ciebie bezgraniczne zaufanie”. „A ta druga wiadomość?”. „W związku z tym będziesz w zarządzie A2 Strada pilnował spraw finansowych i rozliczeń”. „Przemyślę to i odpowiem Panu jutro”. „Nie ma czasu do jutra, muszę mieć odpowiedzieć najpóźniej za godzinę”, usłyszałem. Za tym oczekiwaniem nie krył się, jak ktoś mógłby przypuszczać, despotyzm czy autorytaryzm. Raczej dostrzegałbym w tym wiarę w zdolności drugiego człowieka, w jego możliwości, bo jak mało kto doceniał innych, umiał dostrzec walory swoich współpracowników, często to zresztą podkreślał, a to pochlebiało i motywowało do wysiłku. Widział i wiedział, kto w czym jest dobry i potrafił odpowiednio rozdawać role w zespole – to bardzo istotna cecha przywódcy.
Nie ma przesady w mówieniu o Nim „wizjoner biznesu”. Miał nieograniczoną przejrzystość myśli, umiał patrzeć dalej niż dziś, niż rok czy dwa, przewidywać konsekwencje, zakładać różne warianty i opcje. Wiedział, że ekonomia, jak życie, potrafi zaskoczyć. Kto w Polsce, na początku lat 90., zdobyłby się na taką inwestycję jak autostrada czy telefonia komórkowa! Jemu przyszło to do głowy i od pomysłu przeszedł do realizacji. Pierwszy miliard zarobiony na czysto to właśnie telefonia komórkowa – sprzedaż udziałów w PTC Era w 1999 roku. Uczestniczyłem w realizacji głównych projektów inwestycyjnych z lat 90. i tych z pierwszej dekady XXI wieku. Lista Jego biznesowych ruchów jest imponująca, można by na jej podstawie stworzyć zapewne niejedną pracę doktorską. Pewnie wszystkich działań nie sposób nawet wymienić. Przywołam kilka z nich, bo warto je pamiętać. I tak na przykład zakup akcji Spółki Lech Browary Wielkopolskie S.A, z różnych źródeł, w tym od Skarbu Państwa. I dalsze działania z tym związane. Wszystkie okazały się sukcesem: zamiana akcji Spółki Lech Browary Wielkopolskie na akcje Spółki „Kompania Piwowarska” SA powstałej z połączenia Spółek „Lech Browary Wielkopolskie” SA z „Browary Tyskie Górny Śląsk” SA. Dzięki temu połączeniu spółka doszła do pierwszego miejsca pod względem produkcji piwa w Polsce, co przełożyło się na bardzo wysokie dywidendy. 13 maja 2009 roku Jan Kulczyk zamienia akcje Kampanii Piwowarskiej SA na akcje SAB Miller PLC. Pozwoliło to na wzrost wartości akcji do 6 miliardów złotych, a w późniejszym okresie, w końcowym rozrachunku, do 12 miliardów złotych. I dalej: zakup akcji TUR Warta SA na rynku i od Skarbu Państwa, 80 procent kapitału przypadło Spółce KH, potem akcje poszły na sprzedaż KBC, zakup akcji PBK SA i Banku Handlowego SA, utworzenie spółek Tradex SA i Skoda Auto Polska SA (sprzedaż samochodów Volkswagen, Audi i Skoda), budowa spółki Autostrada Wielkopolska SA i AWSA II – pozwoliło to zbudować 255 kilometrów autostrady A2 od Konina do Świecka i połączyć Polskę z autostradami z całej Europy! Podczas otwarcia drugiego segmentu A2 Nowy Tomyśl – Świecko (granica z Niemcami) powiedział, że dokonało się połączenie Strykowa (nie było jeszcze autostrady do Warszawy) z Lizboną. Znamienne słowa, do dziś chętnie cytowane. Kolejne spółki: Autostrada Eksploatacja SA od 2002 roku zajmuje się utrzymaniem autostrady A2 od Konina do Świecka, a spółka A2 Strada odpowiada za budowę 105 kilometrowego odcinka od Nowego Tomyśla do Świecka.
I to nie koniec: zakup akcji Polskiego Towarzystwa Emerytalnego DOM SA; nabycie akcji PKN Orlen w latach 2001 i 2002, a następnie sprzedaż z niemałym zyskiem: około 20 zł na jednej akcji. Nabycie wraz z France Telecom akcji Telekomunikacji Polskiej SA w 2000 roku w cenie 38 zł (pierwsza transza), osiągnęły później najwyższy poziom w notowaniach giełdowych: 25,28 zł w lutym 2007 roku. Skarb Państwa osiągnął sukces uzyskując miliardy złotych za spółkę, której wartość rynkowa była zdecydowanie niższa. Dzięki przewidywaniom Jana Kulczyka, Kulczyk Holding miał podpisaną opcję sprzedaży akcji TP SA dla France Telecom po cenie rynkowej lub po cenie zakupu powiększonej o koszty finansowania w zależności od tego, która będzie wyższa. W 2005 roku Spółka KH sprzedała akcje TP SA France Telecom po cenie zakupu powiększone o koszty finansowania, gdyż cena rynkowa była zdecydowania niższa. I kolejne zakupy: akcje PEP i połączenie z Polenergią SA, dziś Polenergia czy akcje Ciech SA. W tym samym czasie założono szereg innych spółek, w których pełniłem funkcję w zarządach i radach nadzorczych. Od 2000 roku jestem w zarządzie Autostrada Eksploatacja SA - spółki zatrudniającej około 550 pracowników i operującej na 255 kilometrowym odcinku A2 od Konina do granicy Polski z Niemcami. Cały czas pracuję w KH jako prokurent i doradca zarządu. Pracuję również w zarządzie A2 Route Sp. z o.o. Pracowałem z czterema różnymi Prezesami Zarządu KH. Wśród merytorycznych pracowników mam najdłuższy staż – to już 21 lat.
Jan Kulczyk słuchał opinii innych, był otwarty na analizy, jak często, z właściwą wielkim osobowościom pokorą podkreślał, „mądrzejszych od siebie”. Potrafił jednak bardzo odważnie zadziałać w kontrze do danych, przewidywań, rokowań, podpowiedzi. I to nie był efekt biznesowej brawury, raczej potwierdzenie Jego ogromnego talentu. Powiedziałbym nawet, że to potwierdzenie Jego inwestycyjno-ekonomicznego geniuszu. Wystarczy w tym miejscu przywołać prywatyzację Telekomunikacji czy zakup akcji PKN Orlen. Iluż było krytyków! Ile głosów sprzeciwu! Dziś fakt, że tak właśnie to przeprowadzono, uznać należy nie tylko za sukces firmy, ale i naszego państwa.
Jan Kulczyk działał z wielkim rozmachem biznesowym, ale był też po prostu bardzo dobry dla ludzi. I nie chodzi tylko o Jego filantropijną działalność, o której się sporo mówiło, bo wspierał i kulturę, i sport, i organizacje charytatywne, i młodzież studencką. Wiele dobrego robił też po cichu, niekoniecznie bezpośrednio, jakby mniej widocznie, a o tym też warto mówić i nie zapominać. Nie odmawiał, a wręcz popierał, kiedy zarząd naszej firmy proponował konkretne przeznaczenie środków finansowych na potrzeby pracowników. Bez dyskusji i z entuzjazmem wyraził zgodę na odpisywanie z zysku uzyskiwanego przez AESA środków na fundusz socjalny. Dzięki niemu tradycją stało się, że pracownicy otrzymują dofinansowanie na Święta Bożego Narodzenia i Wielkanoc, dodatki do kolonii dla dzieci czy wakacji, samotni rodzice dodatkowe środki na żłobki i przedszkola, a wszyscy pracownicy mają III filar. Nie są to wciąż standardy na polskim rynku pracy, dlatego warto je podkreślać. Bo o pracowników potrafił dbać jak mało który szef.
Brakuje Go.
Strasznie Go brakuje.
Doceniam, jakie miałem wyjątkowe szczęście, że ponad 20 lat temu znalazłem się w Jego drużynie, zapracowałem na Jego zaufanie. Praca z Nim i dla Jego Spółek to ogromne zawodowe wyzwanie, niełatwe, często też najzwyczajniej w świecie okupione nerwami, stresem, ale w finalnym rozrachunku przynoszące bezcenne spełnienie, zadowolenie. Krótko mówiąc: piękna, inspirująca zawodowa przygoda.
Po Jego odejściu pieczę nad dorobkiem sprawują Jego następcy: córka Dominika Kulczyk i syn Sebastian Kulczyk.
Mocno trzymamy za Nich kciuki.
Jan Wołek
Nawet nie wiem, co chciałbym o Jasiu powiedzieć. Za dużo tego. Nieusystematyzowane. Żadnej chronologii przypadków. Jakby tocząca się równolegle do mojego życia bajka w której brałem udział. Bajka autorstwa Jasia. Jak ważna? A tak ważna, że po dziś, a pewnie na zawsze będzie gdzieś obok. I to co powiem teraz, nie jest wyznaniem dla potrzeb tego tekstu, żadnym ozdobnikiem, czy próbą wyróżnienia mojej przyjaźni do Jasia. Jest faktem, czy komuś się to podoba, czy nie: nie ma dnia, żeby nie znalazł się w moich myślach. Jakoś tak łagodnym ślizgiem. Jestem Mu to winien, zresztą to trochę tak, jakbym ciągle utrzymywał ogień pod kotłem, choćby po to, by nie wykazać nadmiernego zdumienia, kiedy zapuka, albo zadzwoni. Tak dalece nie godzę się z tym, że się gdzieś zawieruszył.
Nie umiem nawet powiedzieć, kiedy nasze relacje zaczęły się zgęszczać na tyle, że mogliśmy powiedzieć o wzajemnym zainteresowaniu prowadzącym do przyjaźni. Tak poważniej zaczęło to chyba wyglądać podczas Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach, który Jasio finansował. Problem polegał na czasie, którego Jemu ciągle brakowało. Nie łączyły nas, bo nie mogły połączyć, wspólne interesy (On krezus, ja gołodupiec), więc jedyny czas wspólny, to mógł być ten, który Jasiu przeznaczył na odpoczynek, choć prawdę powiedziawszy nie pamiętam Go wypoczywającego w sensie powszechnie odpoczynkowi przypisywanemu. Zawsze coś się działo, coś służyło czemuś, zawsze w tle była jakaś produktywność, wartość dodana, coś mimochodem. Nie dało się Jasia wyobrazić z kozikiem w ręce, strugającego kijek i myślącego o niczym. Nawet gdy leżał na statku i gadaliśmy o tym co piękne i wzniosłe ( tak nam się przynajmniej wydawało) , potrafił się zerwać, oznajmiając, że będzie na obiedzie, wsiąść w helikopter, polecieć na lotnisko, wsiąść w samolot, polecieć gdzieś w sprawach dla mnie całkiem egzotycznych i wrócić o zapowiedzianym czasie.
Więc spotykaliśmy się na festiwalu i w Warszawie po różnych kolacyjkach. Kiedy Jasiowi zadzwoniły pięćdziesiąte urodziny, Waldek Dąbrowski, nasz wspólny przyjaciel, zaproponował mi napisanie koncertu, który miał uhonorować Jasia święto. Nie ordynarna laurka. Nie produkcyjniak. Nikt z nas by na to nie poszedł. Tak powstał koncert „ Już tacy duzi chłopcy”, transmitowana przez TV opowieść o kolegach z klasy, którzy spotkali się po kilkudziesięciu latach. Świetny skład, świetni muzycy. Jasiu wzruszony. Fajnie.
Wkrótce zaczęło się podszczuwanie Jasia. Sukces boli. Artyści świadomi wagi jego mecenatu i Jego wsparcia dla kultury protestowali, jak kto mógł. Szymek Szurmiej poprosił o zredagowanie listu protestacyjnego do gazety. Podpisało się mnóstwo kolegów. A Jasio się spakował i wyjechał do Londynu. Namawiał mnie, byśmy z żoną przyjechali do niego na jacht. Ale odmówiłem dwukrotnie. Dociekał dlaczego. Powiedziałem, że jestem nawykły do rewanżów. „Ty masz statek, ja mam niedostatek – więc nie mogę się zrewanżować”. Wówczas wygłosił to przełomowe dla naszych relacji, płomienne: „To, co kurwa, jeżeli ja jestem bogaty, a ty biedny to nie możemy się przyjaźnić? To ja mam w dupie taką przyjaźń.” To jest logika, którą trudno zbyć. Pierwszy raz pojechaliśmy wówczas na statek. Stał, gdzieś na Capri. Siedzieliśmy we dwóch na pokładzie pijąc kolejną butelkę Petrusa. Stewardessa schowana dyskretnie wyskakiwała co jakiś czas na moment, żeby dolać wina. Świtało. Białe miasto na stromiźnie brzegu w palmach i kwitnących bugenwillach. Czysta woda i czyste niebo. Jeden z najpiękniejszych jachtów na świecie. Naraz po policzkach Jasia popłynęły łzy:” Braciszku! Straszne jest życie uchodźcy!”. W kontekście piękna, zamożności i przepychu to zdanie zabrzmiało tak osobliwie, że mało się nie posikałem ze śmiechu. „ Jasiu, czy Ty słyszysz, co Ty pieprzysz?!”. Po chwili, ku zdumieniu panny od wina, obaj turlaliśmy się po pokładzie.
Gdyby nie miał jachtu i zaproponowałby mi spływ kajakowy Krutynią, to czemu nie. Był świetnym kompanem. Przebywanie z Jasiem, rozmowy… Tyle, że lubił prowokować. Wygłaszał nagle jakieś niepopularne lub dziwne zdanie na które musiałem zareagować. Zazwyczaj kończyło się to kłótnią. I nagle w jej szczycie moja Magda szturchała mnie pod stołem: Nie widzisz, że cię wpuszcza?”. „Jasiu, wpuszczasz mnie?”. „Wpuszczam!”. Bardzo był z siebie zadowolony. Ja z siebie mniej. Było nas dwóch, którzy mieliśmy przywilej kopania Go w kostkę kiedy przeginał. Tomek i ja. A zdarzało Mu się. W pałacu w Londynie mówi: „Patrz, jakie piękne biurko zaprojektowałem”. „Zapłaciłeś, zaprojektował Lagerfeld”. „Ale wiedziałem jak ma wyglądać i gdzie ma stać!”. Był jak mały chłopiec, któremu imponowali gitarzyści, więc imitował grę na gitarze śniąc, że potrafi. W operze przyglądałem Mu się, jak swoimi szczupłymi palcami „dyrygował” orkiestrą wczuwając się w rolę dyrygenta. Lataliśmy razem po premierach, ale nigdy nie zapytał mnie, czy lubię operę (której był wielbicielem). Nie lubię opery. Lubię Jasia. Kochał sztukę i szanował artystów. Utożsamiał się i przeżywał. Kiedyś przyniosłem Mu nową płytę, którą napisałem dla Andrzeja Grabowskiego. Była tam taka piosenka o dzieciństwie. Prostym, biednym, małomiasteczkowym. Nazywała się „Dzieciaki z Alwerni”. Jasiu kazał sobie to puścić na jachcie. Na tym nieprawdopodobnym jachcie, prosta i zabiedzona piosneczka. A Jasio siedział i płakał. A potem kazał sobie puścić jeszcze raz i dalej płakał. I jeszcze raz. Taki był. I był też taki, jak wówczas (Jamajka?, Bahama?) podczas pięknych urodzin Kasi Niemczyckiej, kiedy w zespole przygrywającym nam do kolacji wypatrzył młodziutką, świetną wokalistkę, która pewnie by skończyła karierę w tej dziurze w której byliśmy. „Jak jej można pomóc?”. „Trzeba ją wysłać do dobrej szkoły”. „ To znaczy?”. „Berkeley School of Music”. Pięć minut później schodząc z parkietu widzę tę dziewczynę płaczącą w objęciach starszej kobiety – matki, jak się okazało. Jasiu zapłacił jej za studia.
Nie wiem czemu, ale uznał w nas ludzi, którym należy pokazać świat od jego pięknej i wartościowej strony. Miasta w których nie byliśmy, muzea których nie zwiedziliśmy, wina na które nas nie stać, potrawy których istnienia nie podejrzewaliśmy. Może pomyślał, że tego nie zmarnujemy. Może mieliśmy szczęście. Może dostawał od nas coś, co doceniał. Przyjaźń z pewnością. Lojalność z pewnością. Nie rozmawialiśmy o tym. To już błotnisty teren pseudo-psychologii dla pism kobiecych. Mówił: „Byliście we Florencji?”. „Nie”. „ To jedziemy”. I po rozmowie.
Zjechaliśmy kawał świata. „Fenix”, a potem „Fenix 2”, pływające hotele z najwyższej półki z najlepszą obsługa, jaką sobie można wyobrazić. Ana, ochmistrzyni ( lub jak kto woli: szafarka) na jachcie dbała o wszystko. O jakość jedzenia, jakość obsługi, rozrywkę, wybór lokali jeśli wybieraliśmy się na ląd. Większość tych lokali zresztą dobrze Jasia znała. Składając im kolejną wizytę, bardziej robił to w poczuciu zobowiązania wobec starych, sprawdzonych znajomych, niż z chęci przeżycia kolejnego „dużego wejścia”. A honorowany był zawsze, i to nie tylko dlatego, że rachunki były niebotyczne i napiwki nie mniejsze, ale pewnie dlatego, że kochał się bawić. Zawsze towarzyszyła nam żywa muzyka, nawet jeśli na co dzień knajpa nie zatrudniała muzyków, zawsze pojawiało się wino, którego knajpa na co dzień nie sprzedawała. Umiał docenić ich starania. Kiedy odpływaliśmy tenderem do jachtu, a personel nas żegnał, Jasiu mówił: „Machajcie im, machajcie, niedługo ty wrócimy”.
Kiedy „Fenix” stał na redzie, całe okolica go widziała. Kiedy wpływaliśmy do porty w Key West, gdzie jacht ledwo się mieścił i dominował nad zabudową jakieś trzy piętra, z całej okolicy zbiegł się tłum amerykańskich turystów z ciekawości pod jaką banderą przypłynął i kto. Fotografowali się na jego tle, a Jasiu ostentacyjnie kazał wywiesić polską banderę. Oczywiście obowiązuje bandera portu macierzystego, ale Jasio zawsze kazał dowieszać naszą. Innym razem wpłynęliśmy do portu włoskiego miasteczka, które właśnie obchodziło kościelne święto swojej patronki. Wszyscy mieszkańcy szli ulicami dźwigając jej posąg i feretrony. Dochodzili do katedry, gdzie następowało uroczyste wprowadzenie. Tłum odpalił sztuczne ognie i wiwatował. Jasiu natychmiast kazał włączyć syreny okrętowe, które zdominowały wszystko i były naszym akcesem w ogólnej radości miasteczka. Tym prostym gestem natychmiast zjednał sobie wszystkich. Nie wiem czy wiwatowali na cześć patronki, czy Jasia, ale było fajnie. Miał wielki dar czynienia ludzi przychylnymi sobie. I wiem, że z miłości. Jeśli idzie o kościół i kościelne święta, nie opuścił żadnej niedzielnej mszy. Choćby miał lecieć helikopterem. O wierze i zobowiązaniach wobec Najwyższego nie rozmawialiśmy. Wiedział, że mój poziom zwątpienia nie rokuje. Zresztą nigdy nie widziałem Go w roli misjonarza. Zwyczajnie wymykał się w niedzielę i wracał do nas. Ale miał na mnie sposób. Jak to u Jasia, inteligentny. Mówił: „Jadę do kościoła, nie wybierzesz się ze mną?”. „ Braciszku, - wiesz jaki jest mój stosunek do tej firmy..”. „ Nie, nie. Ja cię nie namawiam, tylko wiesz w tym kościele jest cudny El Greco. Powinieneś zobaczyć.”. „No, chyba, że El Greco…”
Załoga, która Go ogromnie szanowała, zwracała się do Niego” Herr Doktor”. Któregoś dnia na Bahama, nasza przyjaciółka uczulona na owoce morza, zatruła się mocno przez nieuwagę. Jaś natychmiast wydał polecenie, żeby płynąć do Nassau. Tam na nabrzeżu czekał już lekarz. Mniej był przejęty chorą, jak jachtem. Nie wiedzieć czemu pyta mnie: „Twój jacht?”. „ Nie, kumpla”. Usłyszawszy, że ktoś zwrócił się do Jasia „Herr Doktor”, pyta: „To lekarz?!”. Mówię, że tak. „I ten jacht to z pensji lekarza?!”. „No”. „A jakiej specjalności?”. „Chirurg plastyczny”. „ No, to możliwe. Ale musi być świetny?”. „Jest. Najlepszy!”.
Tak się toczyły nasze wspólne dni. Od przygody do przygody. Od wyprawy do wyprawy. Nie wiedzieć kiedy nauczyliśmy się reagować na szaleńcze pomysły Jasia, znosić choć z trudem straszne, nieludzkie zagęszczenie spraw. Różnorodność przypadków. Od wizyt arystokracji europejskiej, przez wspólne imieniny, śluby, wigilie, radości i dramaty, zwycięstwa i klęski. Normalne życie. Znaliśmy Jasia najbliższych, z Jego ojcem byłem na „ty”. Choć Jasio mojej matki nie znał. Kiedy w kościele Bonifratrów do którego chodziła, odbywała się msza- pożegnanie, żegnało ją może z pięć staruszek, moja Magda i Jej rodzice. Nagle otworzyły się drzwi i dwóch ogromnych ochroniarzy Jasia wniosło wieniec wielkości traktorowego koła. Nie powiedzieli słowa. Położyli przy urnie i ukłoniwszy się, wyszli. Na szarfie był napis „Dla Mamy mojego Przyjaciela”. Nie było Go w Polsce, ale wiedział jak bardzo potrzebuję wsparcia. I dał mi je.
Nasz ostatni wspólny wyjazd był nieco dziwny. Międzylądowanie w Wiedniu. Tam poszliśmy na obiad, a Jasio coś załatwiał. Dopiero potem dowiedziałem się, że robił jeszcze ostatnie badania przed operacją. Potem polecieliśmy na jacht. W wąziuteńkim składzie. Tam Jasio wziął mnie na stronę i opowiedział o czekającej Go operacji. Niby bagatelizował to, ale dorzucił to znamienne „Wiesz, może być różnie..” Proponowałem, że pojadę z nim, ale zapewniał, że będzie miał odpowiednią świtę. I snuł plany: „ Rekonwalescencja na jachcie. Wezmę tu opiekę, a wy przyjedziecie do mnie. I weźcie małego”. Miał na myśli naszego syna, który zawsze, gdy wracaliśmy z wojaży czekał na nas na lotnisku i kłaniał się Jasiowi grzecznie. Zdumiała nas propozycja wzięcia dzieciaka, bo Jaś nie był gorącym orędownikiem piastowania dziatwy na statku…
Ostatnia kolacja w Portofino. Helikopter podnosi nas z jachtu. Jak zwykle cała trzydziestoosobowa załoga w gali, żegna nas. Jasio macha nam z górnego pokładu. Takim widziałem Go ostatni raz.
Potem już tylko głos, gdy dzwoniłem do niego do Wiednia… aż do tego momentu…
Więc nie ma dnia, żeby nie znalazł się w moich myślach. Jakoś tak łagodnym ślizgiem. Jestem Mu to winien, zresztą to trochę tak, jakbym ciągle utrzymywał ogień pod kotłem, choćby po to, by nie wykazać nadmiernego zdumienia, kiedy zapuka albo zadzwoni. Tak dalece nie godzę się z tym, że się gdzieś zawieruszył.
Janusz Reitel
Nasze drogi zaczęły się przecinać po 1989 roku. Bliżej poznaliśmy się dużo później, aż dziw, że tak późno. Początkowo najczęściej spotkaliśmy się w Niemczech. Jan pochodził z Poznania, a ja z Pomorza. Dla ludzi z tych terenów Niemcy są ważnym, choć nie łatwym punktem odniesienia, bo nawet jeśli wyniesiono z domów urazy i nieufność do zachodniego sąsiada, to w głębi duszy żywiło się też do niego respekt. Wspólnie z Janem uważaliśmy podobnie: sąsiedztwo Niemiec to wyzwanie, które trzeba podjąć. Po upadku komunizmu energia wyzwolona po odzyskaniu niepodległości dosłownie go rozpierała. Takich było jednak wtedy wielu. Jana od innych odróżniało to, że jako jeden z nielicznych uznał, że chce działać nie tylko w Polsce, ale na całym świecie. W jego spektrum zainteresowań od zawsze była na przykład Afryka. W odróżnieniu od innych biznesmenów i polityków wypowiadał się o niej z respektem i prawdziwym zainteresowaniem. Uważał, że Europa powinna stać się partnerem Afryki, a lekceważąc ten sąsiedni kontynent, pozbawiamy się jednej z największych szans w konkurencji międzynarodowej. Pamiętam, jaki był szczęśliwy, jak kiedyś jeden z zagranicznych polityków przedstawił go, jako przedsiębiorcę globalnego.
Jan miał dar zjednywania ludzi. Lubiłem obserwować z jakim szacunkiem odnosił sie do innych. Po tym poznaje się klasę człowieka. Zdaję sobie sprawę, że w interesach potrafił być bezwzględny. Mnie jednak kiedyś rozczuli.
Janusz Reiter
Nasze drogi zaczęły się przecinać po 1989 roku. Bliżej poznaliśmy się dużo później, aż dziw, że tak późno. Początkowo najczęściej spotkaliśmy się w Niemczech. Jan pochodził z Poznania, a ja z Pomorza. Dla ludzi z tych terenów Niemcy są ważnym, choć niełatwym punktem odniesienia. Sukces i uznanie tam zdobyte miało dla nas szczególny smak.
Po upadku komunizmu i odzyskaniu niepodległości Jana dosłownie rozpierała energia. Młodych, ambitnych biznesmenów było jednak wówczas wielu. On za to miał cechę, która go z tego grona wyróżniała – od początku zamierzał działać nie tylko w Polsce czy Europie, ale na całym świecie. Miał fantazję, umiał pokonywać bariery, był wszystkiego ciekaw. Od zawsze interesowała go choćby Afryka o której wypowiadał się z wielkim respektem. Zależało mu na tym, żeby Europa traktowała ten kontynent po partnersku. Był szczęśliwy, kiedy inni dostrzegali w nim te szerokie zainteresowania. Kiedyś nawet nie starał się ukryć dumy, gdy któryś z zagranicznych polityków przedstawił go jako przedsiębiorcę globalnego.
Jan miał dar zjednywania ludzi. Lubiłem obserwować z jakim szacunkiem odnosi się do innych. Po tym przecież poznaje się klasę człowieka. Zdaję sobie sprawę, że w interesach potrafił być bezwzględny, ale prywatnie był troskliwy, przyjacielski. Pamiętam, jak któregoś dnia zadzwonił do mnie i powiedział: „Januszku, stęskniłem się za tobą. Spotkajmy się, porozmawiajmy“. Kiedyś też długo opowiadał mi o znajomym, który ciężko zachorował. Później słyszałem, że wykorzystał wszystkie swoje możliwości, żeby mu pomóc. Przywiązywał dużą wagę do przyjaźni. Zdawał sobie sprawę, że prawdziwych relacji nie da się kupić za żadne pieniądze. Co ciekawe, podróżując po całym świecie, naprawdę u siebie czuł się tylko w Polsce. Tu otaczało go wszystko, co najważniejsze: ludzie, smaki, zapachy.
Często myślę o tym, jak to dobrze, że mogłem go poznać.
Jerzy Starak
O mojej przyjaźni z Jankiem nie muszę zapewniać. Kształtowała się i rozwijała przez lata. Była dla mnie bardzo ważna.
Janek miał wiele wspaniałych cech i talentów, zarówno jako biznesman, ale także jako przyjaciel i jako człowiek. Szczególnie jednak podziwiałem jego ogromną troskę o najbliższą rodzinę, czyli o Grażynę, Dominikę i Sebastiana.
Zawsze mnie to ujmowało i chwytało za serce. A teraz, kiedy nie ma go z nami, chciałbym właśnie to szczególnie mocno podkreślić.
Wiele lat temu miało miejsce zdarzenie, które najlepiej to ilustruje.
W latach osiemdziesiątych pojechaliśmy razem na wakacje do Turcji. Wynajęliśmy tam wielką, drewnianą, żaglową łódź. Wszystko byłoby pięknie, gdyby łódka szybko nie okazała się pełna usterek i zniszczeń. Na dodatek cała załoga mówiła wyłącznie w języku tureckim.
Raz po raz pojawiały się kolejne problemy, które zagrażały bezpieczeństwu pasażerów. Nawet szalupa ratunkowa okazała się być dziurawa. Nie przeszkadzało to co prawda kilkuletniemu Sebastianowi wdrapać się wysoko na maszt i skoczyć do wody, co niemal przyprawiło nas wszystkich o zawał serca! Wydaje mi się, że wtedy właśnie zrodziło się jego zamiłowanie do sportów ekstremalnych.
W pewnym momencie na łodzi zaczął się roznosić zapach spalenizny. Janek szybko udał się do swojej kabiny i podjął decyzję na miarę Świętego Krzysztofa: pieniądze, karty i paszporty zawinął w folię i wskoczył do wody, a za nim zrobiła to samo Grażyna z dziećmi. Na szczęście do brzegu nie było daleko. Do dzisiaj wzruszam się na wspomnienie Janka skaczącego do wody, aby odprowadzić swoich bliskich bezpiecznie do brzegu.
Myślę, że to rodzina była dla niego najważniejsza. O Grażynie mówił z wielkim uznaniem, nawet wtedy, kiedy przestali być już małżeństwem. Był dumny z jej poczynań, jej przedsięwzięć i inicjatyw na polu kultury, sztuki, biznesu.
Dominikę i Sebastiana kochał bardzo! Zrobiłby dla nich wszystko! W trudnych życiowych chwilach, wspierał ich i pragnął ich szczęścia, chcąc żeby z niepowodzeń, jak wtedy w Turcji, wyszli na brzeg cali i zdrowi.
Tak często myślę o Janku, wręcz czuję jego obecność. Czasami zadaję sobie pytanie, co Janek zrobiłby w takiej czy innej sytuacji. Żałuję, że mój monolog nie może znowu stać się naszym dialogiem. Ale… Jasiu, przyjacielu, ktoś kiedyś powiedział: „Miedzy dobrem a złem jest ogród, tam się spotkamy” … Może przy lampce czerwonego wina pośmiejemy się, powspominamy, a może się posprzeczamy i jak to zwykle między nami było, Ty będziesz miał rację, a ja cierpliwie będę argumentował. Finalnie okaże się, że ja jednak też trochę tej racji miałem...
Karol Działoszyński
Najtrudniej wspominać tych bliskich, znajomych, przyjaciół, których już z nami nie ma.
Jan Kulczyk na początku naszej znajomości był już znanym człowiekiem biznesu. Jeszcze przed transformacją był postacią podziwianą. Niósł ze sobą powiew zachodniego świata, inspirował do działania mnie i moich kolegów.
Z początku widywaliśmy się gdzieś w przelocie, podczas spotkań typowo biznesowych, albo na kolacjach w domach naszych znajomych. W moich wspomnieniach chciałbym odrobinę odbrązowić postać Jana Kulczyka, bo dla mnie był on głównie Janem, przyjacielem przez prawie 30 lat. Znałem go od tej drugiej, zwyczajnej strony, jako człowieka pełnego uroku i niespotykanej kultury osobistej. W tamtych czasach miał już na koncie ogromne sukcesy. Był wizjonerem, który sukcesywnie wdrażał swoje pomysły w życie. Do jego największych sukcesów należała rozbudowa autostrady A2 łączącej Europę ze Wschodem, ulokowanie w Poznaniu fabryki Volkswagena, inwestycja w Lech Browary Wielkopolski SA i wybudowanie w Poznaniu centrum handlowego Stary Browar. Plany Jana sięgały dalej niż tylko horyzont rodzimego rynku. Dotyczyły polityki energetycznej, sektora wydobywczego, dla którego przyszłość upatrywał w Afryce, a zwłaszcza w Nigerii. W podobny sposób zaangażował się w pomoc Ukrainie, gdzie wspierał rozwój energetyki i doradzał w tym zakresie ukraińskim władzom. Przy tym ogromnie fascynował się kulturą krajów, w których działał biznesowo i pod tym względem zarówno Nigeria jak i Ukraina zajmowały w jego orbicie zainteresowań miejsca szczególne.
Gdziekolwiek działał, zaprzyjaźniał się z ludźmi, lubił z nimi rozmawiać, poznawać ich historie. O przyjaźni dużo rozmawialiśmy, była dla niego bardzo istotna w międzyludzkich relacjach. Pamiętam przed laty taki wieczór w moim mieszkaniu na Rakowieckiej w Warszawie, kiedy dyskutowaliśmy właśnie o sensie przyjaźni, jej obliczach, próbowaliśmy ją definiować na różne sposoby i tę dysputę prowadziliśmy do wczesnych godzin rannych.
Jan oficjalnie kiedyś powiedział: „Poważny biznes zawsze się dzieje między ludźmi. Jeżeli nie mam w danym miejscu zaufanych partnerów, zaufanych przyjaciół, to tam nie inwestuję”.
Jan darzył ogromnym szacunkiem i podziwiał tych, który odnoszą sukces w jakiejś dziedzinie. Tak było, kiedy pomógł Zofii Noceti-Klepackiej odzyskać brązowy medal olimpijski, który później sprzedała na aukcji, żeby wspomóc finansowo chorego sąsiada.
Nasza znajomość z Janem przerodziła się w sympatyczną relację, a ta z kolei w krótkim czasie nabrała cech prawdziwej i szczerej przyjaźni. Tą przyjaźnią darzył moją żonę, mnie i całą naszą rodzinę. Był częstym gościem w naszym domu, bywało, ze wpadał na obiad lub kolację. Czułem, że lubi spędzać z nami czas. To sprawiało również ogromną przyjemność nam, zwłaszcza, że Jan był człowiekiem ogromnie towarzyskim, świetnym gawędziarzem, który każdą rozmowę potrafił okrasić błyskotliwym dowcipem, a zakończyć interesującą puentą. Był przy tym niesłychanie wymagającym partnerem w rozmowie. Miał ogromną wiedzę i wcale nie był łatwym rozmówcą, ale to właśnie wszyscy w nim lubiliśmy!
Był niesłychanie towarzyski. Co roku jeździliśmy wspólnie na narty z grupą jego kolegów z lat młodzieńczych. Uwielbiał takie wyprawy. Radość sprawiało mu odkrywanie z innymi świata, umożliwianie im poznania nowych, pięknych miejsc. Zawsze serdeczny, nie tworzył dystansu i świetnie się na tych męskich wyprawach czuł. Był główną ozdobą Gold Point Clubu, z którym w ciągu 30 lat odwiedzał alpejskie kurorty narciarskie. Do dzisiaj członkowie GPC wspominają wyprawy do Courchevel czy Hochgurgl, gdzie Jan wraz z kolegami wznosił się na wyżyny pomysłowości w nietuzinkowych żartach i wzajemnych, inteligentnych uszczypliwościach. Od kilku lat jeździmy na narty bez Jana i zawsze wspominamy go, wznosząc jego ulubiony toast: „Za miłość!”
Jan był moim dobrym druhem, powiernikiem, kompanem wielu ciekawych wypraw, partnerem wielu niedokończonych rozmów, których już nigdy niestety nie dokończymy.
Był erudytą, znał literaturę, interesował się teatrem i sztuką, ponad wszystko jednak kochał operę. To była jego wielka pasja, znał niemal wszystkie teatry operowe świata. Kto wiedział, że jego największym marzeniem było zostać dyrektorem opery? Chciał swoja pasją zarażać innych, bardzo chciał przekonać moją żonę Beatę do pokochania opery, planował nawet wspólne wyjazdy do Londynu, La Scali, czy Madison Square Garden. Była to jednak jego jedyna porażka w promowaniu sztuki operowej…
Nasze fascynacje nawzajem się uzupełniały. Obaj kochaliśmy historię i marynistykę. Z tym, że u mnie to było zainteresowanie historią marynistyki, malarstwem, literaturą i żeglarstwem w czysto turystycznym wymiarze, natomiast Jan swoją fascynację yachtingiem, niesamowitą pasję do ogromnych łodzi motorowych, pływających po bliższych i dalszych akwenach, wcielał w życie. Tak powstał przepiękny jacht Phoenix 2, urządzony w stylu art deco. Wnętrza łodzi projektowali architekci z Londynu, a budową zajęli się konstruktorzy ze stoczni koło Kolonii, z którymi Jan był w ciągłym kontakcie i konsultował każdy detal. W tym miejscu ponownie wracam do relacji Jana z ludźmi. Budowa jachtu w Niemczech to przykład współpracy opartej na ogromnym szacunku do fachowców, inżynierów, którym powierzył budowę Phoenixa, natomiast pracownicy stoczni darzyli Jana niesamowitą atencją i uznaniem. On był po prostu ich dobrym znajomym ze stoczni. Tę sympatię dodatkowo wzmagał fakt, że Jan perfekcyjnie mówił po niemiecku. Pamiętając o mojej marynistycznej pasji, Jan dał mi możliwość przypatrywania się pracom nad tym przepięknym jachtem. Uczestniczenie w tym było dla mnie ogromnie ekscytującym doświadczeniem.
Pisanie wspomnień o Janie to kolejne żegnanie się z nim. Cały czas towarzyszy mi refleksja, jak dużo spraw nas łączyło i jak wiele mu zawdzięczam. Tak wiele miejsc mi o nim przypomina. Myślę o nim w drodze do pracy, gdy mijam jeżycki cmentarz, czy gdy jadę „jego” autostradą do Warszawy.
Jan uwielbiał dobre wino. Mam w domu butelkę Chateau Figeac, którą mieliśmy wspólnie wypić z okazji kolejnej rocznicy Powstania Wielkopolskiego. W enologii jest takie powiedzenie, że jeżeli mamy wino, które mieliśmy wypić z przyjacielem, a ten odszedł, nim to się stało, to wypicie tej butelki w samotności ostatecznie kończy relację.
Ta butelka Chateau Figeac cały czas stoi w moim domu. Wciąż jest pełna.
Krystyna Janda
Z panem Janem Kulczykiem spotkałam się dwa, trzy razy, przy okazji moich teatralnych peregrynacji po Polsce. Raz byliśmy w dużym gronie na jakiejś kolacji. Wiedziałam, że jest mecenasem sztuki. Okazał się miłym, stonowanym acz rozmownym, towarzyskim facetem. Interesował się wszystkim. Miło.
Pewnego dnia poszłam w Warszawie na nocny seans do kina. Było późno, byłam sama. Takie seanse lubię najbardziej, wszyscy „bezsenni” je lubią. Pamiętam, że był to film o Sixto Rodriguezie. Była pusta sala, ja i dwie, trzy osoby. W pewnym momencie, po ściemnieniu światła na widowni, weszło kilku mężczyzn, jak się okazało z ochrony. Usiedli na sali, a jeden pan siadł w rzędzie przed nimi, samotnie. Po zapaleniu światła, na koniec filmu, okazało się że był to pan Jan Kulczyk. Ta warszawska, „samotna”, nocna wizyta w kinie bardzo mnie wtedy zastanowiła. Film był wzruszający. Widziałam, że wychodził po seansie poruszony.Potem dwa, trzy razy widziałam Go w teatrach, na widowni. Zawsze skromny, za kulisami trzymał się w tle, mimo że to w Jego imieniu zapraszano artystów na kolację. Czułam do Niego sympatię.
Krzysztof Jasiński
Pływająca wyspa
Statek nazywał się Phoenix. Jechałem jak na „bezludną wyspę” i trzeba było ze sobą zabrać książkę. Zawsze na takie eskapady zabierałem mój „Teatr niemożliwy”- Szekspir, Dostojewski, a przede wszystkim Wyspiański. Tym razem zabrałem „Hamleta”. To był taki repertuar, którego w swoim teatrze nie mogłem wystawić. Bo nie ta przestrzeń, bo za dużo postaci, a przede wszystkim brak środków. Ale czytać mogłem na okrągło, najlepiej głośno. I na tej „pływającej wyspie”, na górnym pokładzie przyłapał mnie Jan. Odtąd czytaliśmy razem, a potem tato wysłał Dominice do Chin fragment ojcowskiej przestrogi Poloniusza.
„Z błogosławieństwem weź te parę przestróg
I zapisz je w pamięci. Niestosownej
Myśli nie zmieniaj w słowo ani w czyn.
Z ludźmi bądź prosta, ale nie prostacka.
Przyjaciół, zwłaszcza tych wypróbowanych
Przykuj do serca stalową obręczą.
Lec nie podawaj ręki pierwszym lepszym
Nieopierzonym chłystkom. Strzeż się zwady,
Ale gdy do niej dojdzie, niech przeciwnik
Ciebie się strzeże. Wysłuchuj każdego,
Mów do niewielu. Wobec innych bądź
Krytyczna, lecz ich głośno nie krytykuj.
Żyj na poziomie na jaki cię stać,
Ale nie szalej; ubieraj się dobrze,
Lecz bez przesady, bowiem strój to człowiek,
A już szczególnie w Chinach im wyżej,
Kto stoi, tym jest bardziej na to czuły.
Pożyczek nie bierz ani nie udzielaj,
Bo dług to zawsze strata- czy pieniędzy,
Czy przyjaciela; zresztą pożyczanie
Z gospodarnością nie bardzo się godzi.
A najważniejsze, byś zawsze była wierna
Samej sobie. ”
„Hamlet”, tłum. St. Barańczak
- A dlaczego nie wystawisz „Hamleta” u siebie w STU?
- Kochany Janku, za wysokie progi.
- Nie ma progów za wysokich. Zrobimy to razem!
Premierę „Hamleta” w Teatrze STU świętowaliśmy w 2000 roku. Potem były „Biesy” i Tryptyk Wyspiańskiego: „Wesele”, „Wyzwolenie”, „Akropolis”.
„Płyńcie w trumnach wieków i epok, przywiązani jak trupy do ziemi,
Aż spopielą się wam oczy ślepe, a z popiołów powstanie Feniks.”
K.K. Baczyński
„Hamlet” jest cały czas grany na deskach Teatru STU, a po morzach pływa Phoenix 2.
Krzysztof Jordan
Poznaliśmy się zaraz po zakończeniu studiów. Nie będę chyba oryginalny, ale to co w moim odczuciu wyróżniało Jana., to były jego wielkie marzenia i wielka odwaga.
Swoje marzenia realizował odważnie i z uśmiechem, zachęcał też wszystkich dookoła do podobnego stylu postrzegania świata.
Wszystko co osiągnął, to były rzeczy duże i piękne, tak w życiu gospodarczym, jak i prywatnym. Nie wiadomo co piękniejsze: osoby, którymi się otaczał, wspaniałe domy na świecie czy autostrady, które budował.
Rodzina była zawsze na pierwszym miejscu, a dzieci kochał miłością prawie matczyną.
Mam wrażenie, że chciał być jednocześnie obecny w wielu epokach historii, a także w różnorakich atrakcjach współczesności. Najdziwniejsze, że mu się to udawało.
Zaangażowanie w pracę cudownie przeplatało się z życiem osobistym i odwrotnie.
Był uosobieniem gościnności, kochał ludzi, a oni jego. Cieszył się z ich towarzystwa w każdych okolicznościach. Przy stoliku, którego zawsze był królem, były toasty za marzenia i miłość.
Jestem absolutnie pewien, że obecnie jego najlepszym kolegą jest święty Piotr, a Janek doradza niebieskim urzędnikom, jak szybko i skutecznie wybudować drogę szybkiego ruchu z czyśćca do nieba.
Krzysztof Penderecki
Znałem Jana dobrych kilka lat i aż trudno uwierzyć, że mija pięć lat od jego śmierci. Był niezwykłym człowiekiem, charyzmatycznym, o wielkim sercu. Nie widywaliśmy się zbyt często, gdyż ja jeździłem na koncerty, a Jan w swoich interesach.
W 2013 roku Jan i Waldemar Dąbrowski, nasz wspólny przyjaciel, obdarowali mnie przepięknym popiersiem wykonanym przez wybitnego artystę Adama Myjaka. To był prezent z okazji moich osiemdziesiątych urodzin. Teraz to najpiękniejsza pamiątka.
Są ludzie, którzy nigdy nie będą mogli być zastąpieni, i kimś takim jest właśnie Jan.
Lech Wałęsa
To był czas, kiedy był bardzo atakowany. Zarzucano mu wykorzystywanie układów, nieczystą grę. Zaintrygowało mnie, że te wszystkie oskarżenia z taką łatwością są rzucane w stronę jednego człowieka. Postanowiłem go poznać.
Do dziś uważam, że był osobą niezwykłą. Ze wszystkich bogatych ludzi, jakich dane mi było poznać, to właśnie on okazał się najbardziej prawym, uczciwym, czułym i dobrym człowiekiem.
Kiedy widział krzywdę innych, nie zastanawiał się, nie kalkulował, ale pomagał – bezinteresownie i natychmiast. Miał wielką osobowość i styl.
Spotkaliśmy się wielokrotnie. Wzajemnie wspieraliśmy się i pomagaliśmy sobie. Był otwarty na świat i ludzi, ale także bardzo odważnie działał w biznesie. Lubił ryzyko, ale był uczciwy i przejrzysty we wszystkich swoich działaniach.
W kontaktach był ponad podziałami politycznymi. Dla niego liczył się człowiek. Na zawsze pozostanie w mojej pamięci i sercu. Myślę, że bardzo brakuje dziś ludzi takiego pokroju, kalibru, wiedzy i dobroci.
Odszedł za szybko.
Małgorzata Misiołek
„Umarłych wieczność dotąd trwa,
Dokąd pamięcią się im płaci”.
W.Szymborska
Drogi Szefie,
ja pamiętam. Każdego dnia. Z głęboką wdzięcznością za tak wiele lat fascynującej pracy!
I dziękuję.
Dziękuję za Twoją sympatię, szacunek i zaufanie.
Dziękuję za ambitne wyzwania i wysokie wymagania, jaki zawsze stawiałeś.
Dziękuję za Twój mądry doping.
Dziękuję za wszystko, czego się od Ciebie nauczyłam:
Przede wszystkim dziękuję jednak za możliwość spotkania tak wielu fantastycznych ludzi. Wiele tych znajmości przerodziło się w przyjaźnie, które trwają do dzisiaj.
Dziękuję za wszystko!
Pamiętam. I będę pamiętać…
Maryla Rodowicz
Po raz pierwszy zobaczyłam Jana w samolocie rejsowym do Poznania. Zerkaliśmy na siebie, mimo że jeszcze się nie znaliśmy. Później spotkaliśmy się gdzieś tam przypadkiem i Janek spytał, czy zagram rolę Doroty w „Krakowiakach i góralach "w poznańskiej operze. Wiedział, że wcześniej grałam tę rolę we wrocławskiej operze w reżyserii Krzysztofa Kolbergera. Zależało mu, bo miał gości z Niemiec. Miałam pół roku czasu,więc wiedziałam, że zdążę. Janek był wtedy właścicielem „Warty“ i zaproponowałam, żeby w rewanżu zasponsorował mój koncert na Torwarze na koniec wieku - „Karnawał 2000“. Zgodził się, ale dopytywał, czy będzie tam śpiewał chór gospel. „Jeśli ci na tym zależy, to będzie“, zapewniłam. „Kocham chóry gospel“, powiedział. Zadzwoniłam do swojego przyjaciela Włodka Juszkiewicza do Los Angeles, który od lat śpiewa w jednym z najlepszych chórów gospel Live Choir i spytałam, czy jego zdaniem muzycy dadzą się namówić na przyjazd do Warszawy. Udało się zakontraktować dziewiętnastu członków chóru. Prezes Lot-u zobowiązał się wówczas, że zapewni im transport na trasie Nowy Jork - Warszawa, tyle, że w ostatniej chwili się wypiął i w efekcie za bilety zapłaciłam z własnej kieszeni, no ale w końcu dałam Jankowi słowo. Koncert wypadł wspaniale. A później był jeszcze występ na urodzinach Janka w jego domu na Sardynii. Miałam wówczas mnóstwo innych zobowiązań. Janek machnął ręką: „Nie przejmuj się, wyślę po ciebie samolot“. Leciałam w towarzystwie mojego gitarzysty, który pasjonuje się samolotami i wie o nich chyba wszystko. Najpierw dolecieliśmy na lotnisko na Sardynii, a stamtąd zabrał nas helikopter. Kiedy okazało się, że będziemy lądować na jachcie, gitarzysta oszalał. Do dziś mam przed oczami tę scenę: oświetlony jacht i helikopter zniżający się do lądowania na wydzielonym kole. Coś niesamowitego. Byłam w szoku. Kiedy dopłynęłam pontonem na przyjęcie, ze zdziwieniem zauważyłam, że nie znam co najmniej połowy gości. Okazało się, że Jan zaprosił przede wszystkim swoich przyjaciół ze studiów i ze szkoły.Wzruszyło mnie to. Kiedy nocą wróciliśmy na jacht, zauważyłam, że zaprowadzono nas do jakiegoś innego pomieszczenia. Czuliśmy się zupełnie zagubieni w nieznanym, ogromnym pokoju. Pan z obsługi poinformował nas, że to ta sama kajuta, tyle, że otworzono ogromne drzwi, których wcześniej nie zauważyliśmy i zrobił się z tego ogromny salon. „No dobrze, ale gdzie są nasze bagaże?“, zapytałam. Okazało się, że wszystko zostało już poukładane w szafach. „Matko, a gdzie moje buty, gdzie moje leki, kosmetyki?“. Rano na deser wszyscy goście dostali ciastko zanurzone w złocie. Było tak piękne, że je sfotografowałam. Następnego dnia grałam koncert w Kielcach. Tam podawano bigos w plastikowej miseczce. To także uwieczniłam na zdjęciu i później obie fotografie zestawiłam ze sobą i opublikowałam na facebooku. Strasznie mnie to śmieszyło.
No i nasze ostatnie spotkanie...w Londynie. Z moją córką Kasią poszłyśmy na zakupy do sklepu Chanel. Kupiłam torebkę, ekspedientka długo ją pakowała, a Kasia, która nie znosi zakupów, umierała z nudów. Namówiłam ją, żebyśmy jeszcze skoczyły piętro wyżej, do działu z ubraniami. A tam w fotelu siedział...Janek. Czekał na swoją partnerkę. Ucieszył się na nasz widok i natychmiast zaprosił do swojego domu, a później na kolację do chińskiej restauracji. Zwiedzałam już kiedyś jego biuro w Londynie i wiedziałam, że ma niezwykle wysmakowany gust i umie się otaczać wyjątkowymi przedmiotami. Wnętrza jego domu zapierały jednak dech w piersiach. Kiedy Jan otworzył drzwi do jadalni, poczułam się jak w bajce. Ogromny, długi, szklany stół w otoczeniu kilkudziesięciu olbrzymich świeczników ustawionych jeden obok drugiego. W każdym z nich paliły się świece. Setki świec.Ten blask, zapach... Janek zarabiał mnóstwo pieniędzy, ale umiał je też wydawać. Był królem życia... Pamiętam, jak zatelefonował kiedyś koło północy: „Marylka? , gdzie jesteś?“. „W Londynie“, odpowiedziałam. „Świetnie, ja też. Wpadaj do nas, jemy kolacje u Goodmana“. „No wiesz, ale jestem pod prysznicem“. „To nie szkodzi“, odpowiedział. Trudno uwierzyć, że już więcej nie zadzwoni...
Michał Merczyński
29 lipca 2015 rok. Jak od tego dnia zmienił się świat? Czy możliwe, że jeszcze bardziej przyspieszył, że coraz trudniej skupić się na małym, lokalnym życiu i - chcąc tego czy nie - każdy z nas jest obywatelem świata? Jan Kulczyk powtarzał, że pieniądze są tylko narzędziem - do działania, zmiany świata, realizacji wizji. Środkiem niezbędnym, ale nie wartością samą w sobie. Uważał, że nie żyjemy tylko dla siebie. Był człowiekiem wyjątkowym choćby dzięki swojej aktywnej postawie wobec zmian i chęci ich współgenerowania, bycia w centrum wydarzeń, i to do samego końca.
Mówił o sobie: "Jestem humanistą". Liczył się świat - realizacja pionierskich projektów, ale przede wszystkim ludzie. Równie ważne były dla niego przedsięwzięcia na wielką, międzynarodową skalę, które inicjował, jak i życie rodzinne oraz przyjaciele. To oni nadawali jego działaniom sens, czynili życie pełnym, wartym każdej chwili. Nie istniały dla niego rzeczy niemożliwe do zrobienia. Cenił odwagę posiadania wizji i konsekwencję, niezbędną do realizacji tego, co wydawało się nieprawdopodobne, czasem nawet szalone. Nie stawiał sobie ograniczeń i cenił tych, którzy ryzykują, żeby stworzyć nową jakość.
Praca organiczna, przedsiębiorczość i wizjonerstwo - na tym polegała jego strategia, niezależnie od tego, czy chodziło o wkraczanie na nowe rynki, powoływanie spółek czy działalność dobroczynną. Wspierał przedsięwzięcia, które miały trwać, zmienić pejzaż, społeczność.
Był rok 1991. Przygotowywaliśmy się do pierwszej edycji Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Malta. Budżet całego przedsięwzięcia wynosił sześcidziesiąty tysięcy złotych. Miasto przyznało dotację w wysokości trzydziestu tysięcy…
Trzeba było sobie jakoś radzić. Już nie pamiętam kto, ale ktoś umówił mnie
z doktorem Janem K. Pojechałem do Komornik, do firmy Interkulpol. Wszedłem do jego biura. Byłem wtedy 28-letnim chłopakiem, przedstawiłem się, wyłożyłem o co chodzi, a on na to: „Ma pan te pieniądze”. Później zadzwonił jeszcze do nieżyjącego już niestety, Władka Krokowicza, mojego późniejszego serdecznego druha i przyjaciela, który był wtedy dyrektorem Kulczyk Tradex i powiedział: „Władek, pan Michał Merczyński z Teatru Polskiego organizuje pierwszy w Poznaniu plenerowy festiwal teatralny. Jesteśmy dogadani, dajemy trzydzieści tysięcy, tylko, wiesz, jakieś reklamy, promocja...”. Byłem w szoku. Tak zaczęła się ta nasza znajomość, która zresztą później przerodziła się w przyjaźń.
Wtedy, w 1991 roku, w czasie rodzącego się dopiero kapitalizmu, kiedy każdy skupiał się na przystosowaniu do nowego systemu, wspieranie sztuki prywatnymi środkami było czymś niespotykanym. Jan Kulczyk nie traktował kultury pragmatycznie, jako dekoracyjnego dodatku budującego wizerunek ani tym bardziej pola do inwestycji (trudno wyobrazić sobie, że teatr, najdroższa ze sztuk, może być traktowany w tych kategoriach). Z Maltą był do samego końca - nie tylko jako jeden z jej Fundatorów (razem z Grażyną Kulczyk), ale także osobiście zainteresowany jej losami przyjaciel, poznaniak, widz. Kiedy tylko mógł, brał udział w wydarzeniach kolejnych edycji. Uwielbiał zwłaszcza koncerty: Buena Vista Social Club albo trylogię "Koyaanisqatsi", "Powaqqatsi", "Naqoyqatsi" w wykonaniu Philip Glass Ensamble, którą graliśmy na dachu Starego Browaru. Potrafił celebrować sztukę, wspólne chwile. Umiał cieszyć się tym, co mogą dać nam artyści. Często żartując, powtarzał, że mógłby być dyrektorem opery. Ale przecież w pewnym sensie nim był - kreując najważniejszy spektakl, jakim było jego własne intensywne życie. Z tej sceny nie zszedł ani na moment.
Choć odnosił sukcesy na wielu polach, najbliższa była mu kultura. Rozumiał i cenił różne dziedziny sztuki. Bez zbędnego rozgłosu wspierał wieloletnim kontraktem Towarzystwo Muzyczne imienia Henryka Wieniawskiego i dawał mu poczucie stabilności, wiedząc, jak bardzo konkurs sławi Poznań w świecie. Rozumiał, że start w dorosłe życie wymaga wsparcia. Fundował stypendia dla najzdolniejszych studentów swojej Alma Mater
- Uniwersytetu Adama Mickiewicza. Wierzył, że młode pokolenie, które wychowało się już w wolnej Polsce, ma potencjał, żeby uczynić nasz kraj miejscem dobrym do życia
i rozwoju. Stale wspierał opery w Poznaniu i w Warszawie - zarówno własnymi środkami, jak i poprzez zachęcanie prywatnych firm do zaangażowania się w strategiczny sponsoring. Przykładem jest chociażby Teatr Rozmaitości w Warszawie. To Jan przyczynił się do podpisania umowy teatru z Wartą, choć eksperymentalny teatr nie był najbliższym mu językiem sztuki. Gestem bezprecedensowym, którym Jan Kulczyk zapisze się nie tylko na kartach historii muzealnictwa, ale przede wszystkim stosunków polsko-żydowskich, było wsparcie muzeum Polin kwotą dwudziestu milionów złotych. Wcześniej nikt w Polsce nie przeznaczył tak dużej sumy na cele kulturalne. Bez jego hojnego mecenatu wystawa stała muzeum wyglądałaby zapewne zupełnie inaczej i nie byłoby ono jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc w Warszawie, nagrodzonym European Museum of the Year Award 2016. Gest Jana Kulczyka był bezinteresowny. Nie miał związku z jego osobistym zaangażowaniem w powstawanie tej instytucji ani historią rodzinną, którą mógłby w ten sposób chcieć upamiętnić. To przykład filantropii in extenso. Prawdziwego wsparcia, które służy budowaniu lepszej przyszłości - opartej na dialogu, tolerancji, wzajemnym zrozumieniu.
Jan Kulczyk myślał o świecie i jego przyszłości, chciał mieć w niej aktywny udział. Kiedy
w 2005 roku wyjechał z Polski, po dwóch latach wrócił na chwilę do kraju i zorganizował kameralne spotkanie dla niewielkiej grupy swoich wieloletnich poznańskich przyjaciół. Gdy wszyscy dotarli na umówione miejsce, okazało się, że nie jest sam. Towarzyszył mu
Al Gore, były wiceprezydent Stanów Zjednoczonych, laureat Pokojowej Nagrody Nobla. Jan Kulczyk zaprosił go do Poznania, żeby porozmawiać o szczycie klimatycznym, który miał odbyć się rok później. W tej prywatnej, ale jakże globalnej sytuacji (to jego ulubione połączenie) powiedział do Gore'a: "Chciałbym, żebyś poznał moich przyjaciół". Przedstawił mu osobiście każdego z nas, dając zarazem okazję do krótkiej opowieści o tym, czym się zajmujemy i jaki jest nasz wkład w kulturę miasta i regionu. Miał unikalny dar spotykania ze sobą ludzi z różnych porządków i miejsc. Jego charyzma, inteligencja i świadomość tego, jakimi sprawami żyje świat, sprawiały, że prowadząc interesy, nie rezygnował z dyplomacji, pamiętał o wyższych celach i o tym, że aby je osiągnąć, niezbędne jest współdziałanie polityków i sektora prywatnego.
Wielokrotnie powtarzał, że pieniądze są tylko narzędziem – do działania, zmiany świata, realizacji wizji. Środkiem niezbędnym, ale nie wartością samą w sobie. Uważał, że nie żyjemy tylko dla siebie.
Janie, świat bez Ciebie nie jest taki sam. Na pewno miałbyś na ten temat wiele do powiedzenia.
Mikhail Gorbachev
Przedstawiono mi go w Londynie w 2006 roku podczas uroczystości zorganizowanej przez Green Cross International jako „lidera polskiego biznesu aspirującego do światowej czołówki”. I rzeczywiście nim był, choć ta definicja nie była wyczerpująca, ale o tym przekonałem się później. Początkowo wydawał się być osobą o dość zaskakującym profilu jak na standardy organizacji pozarządowej zajmującej się kwestiami środowiska naturalnego. Po raz pierwszy zrobił na mnie niesamowite wrażenie, kiedy z głębokim przekonaniem przedstawił swoje stanowisko na temat roli biznesu w mierzeniu się z wyzwaniami równoważenia wyzwań środowiskowych świata. Wtedy rozpoznałem w nim prawdziwego wizjonera patrzącego odważnie w przyszłość. W tym samym roku Jan dołączył do Rady Dyrektorów Green Cross International, a w kolejnym zastąpił mnie na stanowisku Przewodniczącego tej organizacji.
Jan wyobrażał sobie, że jego biznesowe doświadczenie oraz szeroka sieć kontaktów automatycznie przełożą się na zakres i skuteczność działań GCI. Jak to zwykle bywa, rzeczywistość okazała się być bardziej skomplikowana i szybko zorientował się, że w dyskusji na temat zielonej gospodarki i zrównoważonego rozwoju więcej jest pustosłowia niż realnej troski o ekologiczny model produkcji, dystrybucji i konsumpcji. Nie zważając na to sam podjął konsekwentną próbę zmiany modelu działania wszystkich swoich biznesów, by mogły sprostać temu, co dopiero nadejdzie.
Winston Churchill powiedział kiedyś: „Sukces nigdy nie jest ostateczny. Porażka nigdy nie jest totalna. Liczy się tylko odwaga.” Odbyliśmy razem długą podróż, pełną lepszych
i trudniejszych momentów. Co szczególnie szlachetne, Jan jako człowiek prawdziwie odważny nigdy nie zdradził swoich przekonań, nie wyparł się swoich marzeń, czym zaskarbił sobie szacunek i uznanie wszystkich, którzy mieli okazję go poznać.
Straciłem nie tylko bezcennego współpracownika z Green Cross International. Straciłem przyjaciela, człowieka wielkiego serca, silnego duchem, nieustająco dążącego do realizacji swoich celów. Takim pozostanie w mojej pamięci.
Paweł Giergielewicz
Doktor Jan Kulczyk był jedną z tych osób, dla których (i przy których) słowo nuda nie istniało. Lubił spotkania z ciekawymi ludźmi i zawsze miał w zanadrzu jakąś opowieść, anegdotę czy żart sytuacyjny, który łączył uczestników spotkania. Był duszą towarzystwa - tak w biznesie, jak i poza nim. Najciekawsze były dyskusje, w których swoje zdanie potrafił barwnie uzasadnić, a najlepiej …uargumentować wbrew zdaniu większości. To zawsze poszerzało „pole widzenia”. Bardzo łatwo zjednywał sobie otoczenie, bez schlebiania mu, a jednocześnie potrafił utrzymać dobre relacje, pomimo oczywistego braku czasu na ich pielęgnowanie.
Wokół siebie miał ludzi z doświadczeniem w wielu dziedzinach. Gdyby chciał, mógłby w całości oprzeć się na zdaniu ekspertów. Co ciekawe, nie czynił tego często, a sporo jego osiągnięć powstało…wbrew ich opinii. Był na tyle silny psychicznie, samodzielnie myślący i optymistycznie nastawiony, że uwagi typu: „to niemożliwe”, „nie zdążymy”, „nie będzie finansowania” nie były go w stanie zniechęcić.
Kiedy pojawiał się w firmie, wszyscy wiedzieli, że ma mało czasu i nie interesuje się szczegółami. Jeżeli chcieli coś z nim uzgodnić, musieli przekonać go w ciągu kilku minut lub …nie zawracać głowy. Potrafił szybko decydować, co spędzało sen z powiek finansistom, którzy „jeszcze” nie mieli tego w budżecie.
A propos budżetu, ulubionym pytaniem Szefa, w okolicy pierwszego kwartału, było pytanie o wyniki finansowe i prognozy roczne. Pierwszy kwartał był często lepszy niż pozostałe. Znając zdolności Szefa do tworzenia nowych wizji, staraliśmy się trochę zaniżać oczekiwane wyniki roczne. Narobiliśmy tym sobie biedy, bo szybko odkrył nasze konserwatywne podejście. Przyjmował nasze prognozy, a potem z entuzjazmem mnożył je tak, …aby spełniały jego oczekiwania co do przyszłych inwestycji. Dla nas oznaczało to …nowe cele roczne.
Miał jednak bardzo pragmatyczne podejście do biznesu, czego szybko uczyli się jego nowi pracownicy, szczególnie z działu marketingu. Kiedy się pojawiali, robili zazwyczaj nowe, „imperialne” plany marketingowe, po czym pojawiało się pytanie: „A skąd Pan/Pani weźmie na to pieniądze?”. Szukanie odpowiedzi na to pytanie bardzo zacieśniało współpracę miedzy działami, a marketing stawał się częścią firmy.
Powołaniem Szefa było jednak tworzenie nowych projektów. Oczywiście cenił i był dumny ze swoich „starych firm”, ale one często nie były już dla niego wyzwaniem. To była codzienność biznesu, problemy rynkowe, powtarzalność. Jego świat to emocje związane z nowymi wizjami, planami, ludźmi, firmami, których możliwości warto rozszerzyć, zrobić coś czego inni nie potrafią lub jeszcze nie zrobili. Oczywiście w biznesie każde przedsięwzięcie powinno się zakończyć sukcesem finansowym, ale można trzymać się projektów w miarę bezpiecznych finansowo lub …„ciekawych”. Wydaje mi się, że zdecydowanie wolał te drugie. Emocje związane z nową rywalizacją biznesową, przygotowaniem strategii i finansowania, kontakty z różnymi ludźmi i kulturowo różnorodnymi podejściami do biznesu dawały mu chyba największą satysfakcję. Chciał być najlepszy, najskuteczniejszy w dużych, złożonych projektach. Udawało się to w większości przypadków.
Wchodząc w kolejny biznes starał się dowiedzieć o nim jak najwięcej. Opowiadał współpracownikom o nowych obszarach, ale nie jak prelegent, tylko jak guru nowego, właśnie odkrytego wyzwania. Tam nic nie było letnie, wszystko gorące, wyjątkowo interesujące, fantastyczne. Z takim podejściem trudno o porażkę.
Miał ciekawe, pełne emocji, barwne życie. Jednocześnie jednak nie brak w nim było niepewności, nieustannego stresu, ryzyka finansowej porażki, czasu spędzanego w podróży i poza domem. Myślę, że niewielu by temu sprostało. Ci którzy łatwo wyobrażali sobie siebie w jego skórze, widzieli głównie blaski jego życia. Wydaje mi się, że zdecydowana większość z nich już po miesiącu pracy, którą on wykonywał, chętnie zrezygnowałaby z niej za porozumieniem stron i bez odprawy.
Moje wspomnienia dotyczą głownie okresu kiedy częściej przebywał w Poznaniu. Później, korzystając z analogii do gwiazd sceny i ekranu, raczej oglądałem „premiery spektakli”, w których grał główną rolę, a nie przygotowania do nich, próby i całą żmudna pracę przed podniesieniem kurtyny. To bardzo smutne, ale właśnie wtedy, kiedy jego doświadczenie i możliwości były największe, los sprawił, że tych nowych „premier” z jego udziałem już nie będzie.
Janusz, dziękuję Ci za pokazanie, że marzenia mogą być silniejsze od okoliczności.
Paweł Olechnowicz
Poznaliśmy się na jakiejś gali biznesowej w Warszawie pod koniec 2005 roku. Chwilę rozmawialiśmy, a później Jan zapytał, czy moglibyśmy nazajutrz pójść na lunch do Polskiej Rady Biznesu. Przyjąłem zaproszenie, ale nie oczekiwałem po tym spotkaniu niczego specjalnego. Wiedziałem, że Jan od dawna nosi się z pomysłem zbudowania poważnego kompleksu rafineryjno-petrochemicznego. Właśnie z tego powodu zamierzał wcześniej przejąć Rafinerię Gdańską i Lotos, ale jego koncepcja upadła. Byłem ciekaw, czy będzie chciał o tym mówić. Tymczasem na spotkaniu sam przyznał, że w sprawie przejęcia Rafinerii Gdańskiej i Lotosu postawił na koncepcję prezeza PKN Orlen Jarosława Wróbla na której się zawiódł. Dodał, że być może, gdyby spotkał się ze mną wcześniej, to wspólnie wpadlibyśmy na ciekawy pomysł biznesowy. W jego zachowaniu nie było nawet cienia pretensji do mnie. Przeciwnie, był bardzo ciekaw moich planów biznesowych. Byłem mile zaskoczony. Później jeszcze spotkaliśmy się kilkakrotnie. Kiedyś na przykład kończyłem właśnie kolację biznesową. Było już chyba koło północy i nagle zadzwonił Janek. „Jeśli jesteś w Warszawie, to zapraszam do mnie, na Kruczą, na ciekawe spotkanie”, usłyszałem. W Kulczyk Holding zastałem mnóstwo ludzi. Okazało się, że Janek właśnie prowadzi rozmowy na temat inwestycji energetycznych z kilkoma właścicielami wielkich banków i międzynarodowych instytucji finansowych (według Janka jakieś 180 miliardów kapitału). Poznałem wówczas szefa rady nadzorczej firmy Tamoil, syn Kadafiego z którym rozmawialiśmy o projekcie rozbudowy libijskiej rafinerii i inwestycjach rozwojowych tej firmy w Europie.
I jeszcze jedno spotkanie. Właśnie przyleciałem do Nowego Jorku i melduję się w hotelu na Manhatanie. Telefon od Janka: „Słyszałem, że jesteś w Nowym Jorku. Przyjdź na Piątą Aleję do włoskiej restauracji”. To spotkanie było już bardziej przyjacielskie niż biznesowe.
W 2012 roku wpadłem na pomysł, żeby międzynarodowi fachowcy opracowali na życzenie CEEP (Central Europe Energy Partners – międzynarodowa organizacja non profit z siedzibą w Brukseli) raport na temat możliwych i bardzo potrzebnych Unii Europejskiej połączeń komunikacyjnych, głównie państw Europy Centralnej i tak zwanej starej Unii. Jankowi spodobał się ten pomysł. Potrzebne były jednak pieniądze na pracę i działania marketingowe. Od razu zapytał: „Ile?”. Powiedziałem: „100 tysięcy dolarów”. Szybka decyzja: „Wchodzę”. Oczywiście pieniędzy potrzebowaliśmy dużo więcej, ale w tym pomogli też inni sponsorzy. I tak powstała praca „Completing Europe, From North-South Corridor to Energy, Transportations and Telecommunications Union ”, który firmowałem wspólnie z generałem Jamesem Jonesem, byłym doradcą prezydenta Baracka Obamy do spraw bezpieczeństwa narodowego. Prezentacja odbyła się w listopadzie 2014 roku na szczycie „Atlantic Council” w Istambule. Zainteresowanie było ogromne. Ale poza konferencją w której uczestniczyli również Jan Brzeziński i Jan Kulczyk wydarzyło się też coś, co nie ma żadnego związku z naszą pracą, ale umocniło we mnie przekonanie, że Jan jest także moim przyjacielem. Otóż, bardzo lubię sok ze świeżo wyciskanych granatów. Tego dnia, zaraz po prezentacji, jedliśmy lunch w jednej z restauracji. W którymś momencie mimochodem powiedziałem, że chciałbym jeszcze kupić owoce granatu, ale nie wiem, czy uda mi się przewieźć je do Polski. Janek natychmiast zareagował. Powiedział, że jego kierowca może przecież odebrać ode mnie owoce, a on przetransportuje je do Polski swoim prywatnym samolotem. Pojechałem więc na pobliski bazar z kierowcą Janka. Kupiłem dwadzieścia kilogramów granatów i odebrałem je później w Warszawie.
Wspomnień jest wiele. Także i to ostatnie. W maju 2015 roku rozmawialiśmy o ciekawym projekcie budowy dużej międzynarodowej grupy wydobywającej węglowodory na Norweskim Szelfie Kontynentalnym. Umówiliśmy się na poważne rozmowy pod koniec sierpnia. W lipcu Janek zmarł w szpitalu w Wiedniu. Zakończyło się życie wspaniałego człowieka, niespotykanie kreatywnej osobowości, przyjaciela, który tak wiele zamierzał jeszcze dokonać. Nadal trudno uwierzyć, że już się więcej nie spotkamy.
Paweł Sudoł
Doktora Jana Kulczyka poznałem na początku lat dziewięćdziesiątych. Byłem wtedy prezesem zarządu firmy Lech Browary Wielkopolski w Poznaniu, a Jan przyszedł do mojego gabinetu poinformować mnie, że zamierza starać się o zgodę Ministerstwa Przekształceń Własnościowych na zakup akcji naszego przedsiębiorstwa, wówczas Jednoosobowej Spółki Skarbu Państwa.
Rozmowa była konkretna i dotyczyła przyszłości firmy po prywatyzacji.
Okazało się, że Jan Kulczyk widział rozwój firmy w sposób bardzo podobny do proponowanego przez Zarząd. Zaimponował mi wiedzą o naszej firmie, gotowością dalszej jej modernizacji, wiedzą o branży piwowarskiej.
Firma należąca do Jana Kulczyka była współwłaścicielem, wtedy już, Kompanii Piwowarskiej, początkowo wspólnie ze Skarbem Państwa, a od 1995 roku z jednym z największych koncernów piwowarskich na świecie, czyli South African Brewery z Republiki Południowej Afryki.
Kontakty, które Jan Kulczyk, wtedy już Przewodniczący Rady Nadzorczej, utrzymywał z Zarządem KP, umacniały nas w przekonaniu, że praca, którą wykonujemy jest akceptowana przez właścicieli i przynosi znaczący wzrost wartości firmy.
Był dobrym szefem, który swoją obecnością kreował atmosferę, w jakiej można realizować cele firmy.
W kontaktach z pracownikami dostrzegaliśmy ogromną sympatię, jaką darzył ludzi.
Rozmowy były rzeczowe, konstruktywne, a jednocześnie niezwykle sympatyczne.
Piotr Voelkel
Wielu z nas mu zazdrościło, wielu podziwiało i wielu próbowało naśladować. Kochał życie i umiał garściami brać jego duże, smakowite porcje. Lubił dawać, ale szukał też uznania i podziwu. Myślę, że tak jak wielu z nas, wspinał się na kolejne szczyty, żeby tam odkryć, że są jeszcze wyższe, a następna wyprawa to jeszcze większe wyzwanie. Wszystko, co zdobył, w końcu było zbyt małe, żeby się zatrzymać.
Żył za krótko. Nie odkrył, że lepsze życie polega na tym, aby odrzucić wszystko, co zbędne.
Piotr Wiślicki
Jan Kulczyk był wielkim wizjonerem, i to zarówno w biznesie, jak i w filantropii. Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN nie powstałoby w takim kształcie, ani nie otworzyłoby się w terminie, gdyby nie jego zaangażowanie. Dar Jana Kulczyka – największa darowizna na rzecz muzeum przekazana od darczyńcy indywidualnego – był dla Muzeum POLIN prawdziwym punktem zwrotnym.
Doktor Kulczyk nie lubił przeciętności. Chciał inwestować w projekty, które „czynią różnicę”, prawdziwie zmieniają świat. W muzeum fascynował go rozmach – instytucja polska i międzynarodowa jednocześnie, działająca na światowym poziomie, z budynkiem nagradzanym na konkursach architektonicznych w Polsce i na świecie, z wyjątkową wystawą stałą tworzoną przez wybitnych projektantów, wystawienników i naukowców. Zaufał nam, a jego dar zainspirował kolejnych darczyńców do przekazania darowizn. To dzięki niemu w tak szybkim czasie byliśmy w stanie zamknąć wielomilionowy budżet produkcyjny wystawy stałej.
Muzeum POLIN powstało dzięki dziesiątkom, jeżeli nie setkom twórców. Doktor Kulczyk zajmuje wśród nich wybitne miejsce. Każda osoba zwiedzająca muzeum, każda szkolna klasa, która poznaje tysiącletnią historię polskich Żydów, to jego „zwrot z inwestycji”, część jego dorobku.
Pamiętam do dziś słowa Jana Kulczyka wypowiedziane podczas otwarcia muzeum w październiku 2014:
„Muzeum Historii Żydów Polskich jest jak kompas moralny. Pokazuje nam drogę do prawdy. Uczy, że nie dojdzie się do niej na skróty - bez tolerancji, szacunku i przebaczenia.”
Jakże prawdziwe są te słowa dzisiaj.
Przemysław Kieliszewski
Jana Kulczyka poznałem w 1996 roku. Miałem wówczas 22 lata i przewodziłem stowarzyszeniu studenckiemu pod nazwą Towarzystwo Kulturalne „Inwencja”, które założyliśmy z moim przyjacielem Marcinem Poprawskim, wciągając do niego zaprzyjaźnionych rówieśników z różnych poznańskich uczelni, fanów muzyki klasycznej i operowej. Równolegle jako członek Towarzystwa Muzycznego imienia Henryka Wieniawskiego, z tym studenckim zespołem podjąłem się prowadzenia stoiska w Auli UAM podczas Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego. Mieliśmy na nim oprawioną w skórę księgę pamiątkową. Do niej właśnie, po koncercie dyrygowanym przez Yehudi Menuhina, wpisał się Doktor, który zresztą sponsorował koncert.
Pamiętam to do dziś, bo zanotowałem to w pamiętniku jako osobiste przeżycie. Zapytałem go wtedy, na czym polega jego sukces. Odpowiedział bez wahania: „Otaczaj się ludźmi lepszymi od siebie!” To rezonowało we mnie, młodym przedsiębiorcy i absolwencie tego samego Wydziału Prawa Uniwersytetu Adama Mickiewicza, przez wiele lat. A szacunek do słowa „Doktor”, którym w skrócie określało się Jana Kulczyka w Poznaniu, był jednym z ukrytych powodów podjęcia przeze mnie trudu studiów doktoranckich na tym samym, co on, wydziale Nauk Społecznych.
Wspominam też wspólny spacer w większym gronie po Placu świętego Piotra w Rzymie oraz uroczystość w Sali Klemensa VIII w Pałacu Apostolskim w Watykanie 26 marca 2002 roku w samo południe. Wraz z Natalią Chromińską - jako pracownicy biura Rektora - organizowaliśmy wówczas wyjazd Senatu UAM, prezydenta Poznania, marszałka województwa Wielkopolskiego, czy Grażyny i Jana Kulczyków, fundatorów Fundacji wspierającej UAM i innych zaproszonych gości na wręczenie Janowi Pawłowi II honorowego doktoratu naszej uczelni. Dokonywał tego mój pierwszy szef, prof. Stefan Jurga, Rektor UAM. Nie zabrakło też na tym wyjeździe zaprzyjaźnionego z obu panami, nieodżałowanego duszpasterza akademickiego, o. Jana Góry. Za młodu śmialiśmy się z tej kościelno-uczelniano-biznesowej znajomości. Ale trzeba przyznać, że panów łączył ewidentny wzajemny szacunek i przyjaźń, mimo że każdy z nich posiadał niezwykle silną osobowość.
Myślę, że to wspólne przeżycie spowodowało również, że Jan Kulczyk dał się namówić na znaczące wsparcie wyjątkowego koncertu, jaki miałem przyjemność organizować 27 kwietnia 2014 roku, w dniu kanonizacji Jana Pawła II. Wówczas w Hali nr 3 Międzynarodowych Targów Poznańskich dla ponad siedmiu tysięcy widzów wystąpił Placido Domingo, a tego samego dnia koncert transmitował program 2 TVP. Koncert prowadziła Grażyna Torbicka. Doktor Kulczyk przemawiał na początku koncertu, a po nim wbiegł z wielkim bukietem róż na scenę, by wyściskać śpiewaka. Ufundował też kolację dla artystów i kilkudziesięciu osób w hotelu Blow Up Hall, należącym do Grażyny Kulczyk. Mimo że artysta mocno się opóźnił, goście pod wodzą Jana Kulczyka czekali z lampką wina. Późna kolacja była niezwykłym przeżyciem. Wraz z moją żoną dzieliliśmy stolik z młodą wóczas mamą – Dominiką Kulczyk. A ponieważ Domingo musiał być następnego dnia na przymiarce kostiumów w Wiedniu, na poznańskiej Ławicy czekał na niego prywatny samolot Doktora. Była chyba druga w nocy, gdy odprowadzaliśmy Mistrza do samolotu. To była chyba jedna z najpiękniejszych nocy w moim życiu. Muszę jednak przyznać, że niezwykle pomocne w namówieniu Doktora na mecenat tego koncertu okazały się dwie osoby: prezydent Ryszard Grobelny, a także niezwykle życzliwa pani Małgorzata Misiołek, poznańska asystentka Doktora związana z nim od zawsze.
To dzięki Doktorowi w stolicy Wielkopolski wielokrotnie powiewały prawdziwie europejskie i światowe wiatry.
Mam nadzieję, że Jan Kulczyk zostanie upamiętniony w Poznaniu nie marmurowym posągiem, a salą koncertową lub teatralną swojego imienia.
Mam też nadzieję, że żyje w lepszym świecie, słuchając najlepszej muzyki!
Roland Jurecka
W 1995 roku otrzymaliśmy informację, że polski rząd planuje międzynarodowy przetarg na wybudowanie i sfinansowanie autostrady A2. Firma Strabag, wcześniej już zaangażowana w budowę i finansowanie autostrady M1 Budapeszt-Wiedeń, postanowiła uczestniczyć i w tym projekcie. Rozpoczęły się rozmowy na temat współpracy między jej przedstawicielami (K.H.Müller) a panem Andrzejem Lewandowiczem oraz Janem Kulczykiem. Sam poznałem Jana Kulczyka na przełomie lat 1997 i 1998 i wtedy postanowiliśmy o wspólnym zaangażowaniu w ten projekt. Podobnie jak ja, Jan Kulczyk wzrastał w czasach, gdy Europa Środkowa podzielona była żelazną kurtyną. Po jej upadku stało się jasne, że zrośnięcie się Europy Zachodniej i Europy Środkowo-Wschodniej może się udać tylko przy odpowiedniej rozbudowie infrastruktury, która umożliwi każdemu wolny przepływ towarów i osób. Jest to jeden z warunków zapewnienia trwałego pokoju na naszym kontynencie. Cieszyłem się, że to właśnie Jan Kulczyk podzielał ten pogląd ze mną. Okres po roku 1989 był dla wielu przedsiębiorstw okazją do stworzenia i rozbudowy biznesów w Europie Środkowej. Jan Kulczyk rozwinął swoje przedsiębiorstwo handlowo-usługowe tworząc wielki holding, a Strabag wykorzystał sposobność, aby stać się wiodącym uniwersalnym przedsiębiorstwem budowlanym w Europie Środkowo-Wschodniej.
Przy projekcie uzyskania koncesji na A2 połączyliśmy siły i wspólnie zrealizowaliśmy to ryzykowne przedsięwzięcie. Wiedzieliśmy, że zadanie nie będzie łatwe; musieliśmy przezwyciężyć wiele przeszkód i wykonać wielką pracę, aby przekonać wszystkich akcjonariuszy do tego idącego w miliardy projektu publiczno-prawnego. Udaje się to tylko wtedy, gdy ma się podobne rozumienie problemów i odpowiednie zaufanie do partnera. Podzieliśmy się zadaniami i wzajemnie mogliśmy polegać na tym, że wspólnie przyjęte zasady i podjęte decyzje będą dotrzymane i zrealizowane.
Przedwczesnia śmierć uniemożliwiła Janowi Kulczykowi czerpanie radości z tego projektu. On sam jednak na długo pozostanie w pamięci wszystkich tych, którzy go poznali.
Roth Wolfgang
Człowiek staje się ostrożny, gdy otrzymuje propozycję współpracy przy ryzykownym projekcie od kogoś, kto jest prawdziwym człowiekiem sukcesu. Bo skoro partner biznesowy jest tak skuteczny, to czy samemu także uda się sprostać wyzwaniu?
Pewnie dlatego w momencie, gdy członek zarządu Europejskiego Banku Inwestycyjnego do spraw Europy Środkowo-Wschodniej przedstawił mi propozycję współpracy przy projekcie grupy Kulczyk dotyczącym budowy autostrady Warszawa – Berlin (A2) między Koninem a Nowym Tomyślem byłem sceptyczny. Dlaczego tak doświadczony przedsiębiorca jak Jan Kulczyk chce prywatnie realizować tak ryzykowny projekt „prywatnej” autostrady między Berlinem a Warszawą? Dla Polski, która dołączyła do Europy, a nawet dla całej Europy Środkowo-Wschodniej, autostrada A2 stanowiła całkowicie innowacyjny projekt. Do tej pory istniały drogi państwowe (od ścieżek rowerowych po autostradę) i nic nie było finansowane przez osoby prywatne. Jan Kulczyk i jego zespół zaproponowali model całkowicie nowy w krajach postkomunistycznych: finansowanie publiczno-prywatne i tym samym integrację inicjatywy prywatnej z zabezpieczeniem planowania i realizacji projektu we współpracy z państwem.
Byłem pełen wątpliwości. Bo czy polscy kierowcy będą w stanie płacić za przejazd autostradą? Dochody Polaków były przecież bardzo niskie w porównaniu z sumami niezbędnymi do sfinansowania budowy i utrzymania „prywatnej” autostrady. Stopniowo jednak zmieniłem swojej nastawienie do całego przedsięwzięcia. Przekonałem się do tej współpracy dzięki dwóm czynnikom. Po pierwsze zespół pracujący nad Projektem (A2) dysponował wysokimi kwalifikacjami i był niezależny od jakichkolwiek nacisków. Jan Kulczyk zaangażował fachowców do spraw inwestycji, analiz natężenia ruchu i finansowania. Po drugie Jan Kulczyk sam pasjonował się tym projektem. Było to transeuropejskie przedsięwzięcie komunikacyjne, ale również sensowne połączenie dwóch największych krajów Unii Europejskiej – Polski i Niemiec. Przed inwestycją połączenie Berlin – Warszawa było w opłakanym stanie. Dziś autostrada między Berlinem a Warszawą jest przynajmniej w dużej części gotowa. Współpraca z Janem Kulczykiem przy budowie A2 była ścisła i fachowa. Ze względu na to, że polscy kierowcy nie mogli uiszczać zbyt wysokich opłat za korzystanie z autostrady, uzasadniony był okres kredytowania rozciągający się na 37 lat. W przeciwnym razie autostrada między Warszawą a Berlinem jeszcze na długo pozostałaby drogą wyboistą, utrudniając zrastanie się gospodarek. W projekcie tej wielkości konieczne jest zaangażowanie przedsiębiorcy z pasją i siłą oddziaływania. Ale tak samo ważne jest, aby powstał zespół zarażony jego odwagą, a jednocześnie skrupulatnie pracujący. Nam się to udało. Realizacja projektu to wspaniałe osiągnięcie. Wszyscy byli wysoce zmotywowani, pozostając jednocześnie realistami. Każdy wiedział, co ma do zrobienia, a inicjator projektu Jan Kulczyk był świadomy, że jego zadanie polega na zabezpieczeniu warunków ramowych sukcesu.
Tym projektem Jan Kulczyk udowodnił, że zasłużył się również Europie.
Ryszard Staniszewski
Zapamiętałem go jako człowieka o niesamowitej witalności, otwartym umyśle, wielorakich zainteresowaniach. Poznaliśmy się w Lion’s Club Poznań 1990, który zakładałem wraz z grupą poznańskich biznesmenów, naukowców i lekarzy. Jasiu wkrótce do nas dołączył i chociaż nie byłem w gronie jego najbliższych przyjaciół, to zawsze, gdy mnie widział, dopytywał: „Co słychać, profesore”? Rozmawiało się z nim po kumpelsku, a nie jak z magiem biznesu i miliarderem. Pierwszy raz spotkałem kogoś tak bezpośredniego, za kim już po piętnastu minutach rozmowy chciało się skoczyć w ogień. Miał wyjątkowy dar nawiązywania bliskich stosunków począwszy od robotników, poprzez profesorów wyższych uczelni, skończywszy na szejkach i prezydentach. Skracał dystans, przechodził momentalnie na ty, a jego znajomości wykraczały daleko poza sferę biznesu. Podkreślał, że nie interesują go spotkania w hermetycznym gronie, w którym jedynym tematem są pieniądze, a ponieważ świetnie znał się na sztuce, był wielbicielem opery i baletu, miał szerokie kontakty w środowisku artystycznym. Był także wizjonerem. Opowiadał o planach, które wydawały nam się fatamorganą, jak na przykład budowa alternatywnego Kanału Panamskiego przez Nikaraguę. Potem się okazało, że zamierzają to zrobić Chińczycy. Trudno było za nim nadążyć, także w tym znaczeniu, że wciąż był w drodze, w biegu, ciągle go gdzieś nosiło. Pamiętam nasze pierwsze spotkania, gdy jeździł jeszcze z Warszawy do Poznania pociągiem. Pewnego razu wracałem z konferencji i Jasiu wpadł do naszego przedziału. Było to w czasach, gdy po korytarzach krążyli szemrani panowie, oferujący „piwo, piwko”. Jaś kupił wtedy Browary Wielkopolskie, więc kiedy jeden z tych panów zajrzał także do nas, z miejsca dopytał, co jest w ofercie. Nie było wprawdzie Lecha, ale i tak wzięliśmy po butelce. Dopiero z czasem zaczął latać swoim samolotem w związku z licznymi biznesami na różnych kontynentach. Pewnego razu, gdy tak „wpadł” na kolację do Poznania, dopinając kwestię finansowania budowy autostrady, opowiedział mi, że tego dnia zdążył już odwiedzić kilka krajów w Europie. Trudno nawet powiedzieć o jego stałym miejscu zamieszkania, ponieważ miał sporo posiadłości, w których chyba nie za często bywał. Był oczywiście obywatelem świata, ale zarazem polskim patriotą, który kochał ojczyznę, także w wymiarze lokalnym. Mimo że pochodził z Bydgoszczy, czuł się związany z Poznaniem, gdzie studiował. Co roku organizował w Starym Browarze Wigilię i Wielkanoc dla gości z całej Polski, w tym także prezydenta miasta, niezależnie od jego opcji politycznej. Składał nam życzenia i chociaż trudno jest mi przypomnieć sobie konkretne słowa, były to przemówienia chwytające za serce. Śpiewaliśmy kolędy i rozpoczynała się biesiada wigilijna. To były niezapomniane chwile, ponieważ Janek był smakoszem dobrego wina i jedzenia, lubił spędzać czas na pogawędkach w gronie przyjaciół. Nigdy nie widziałem go w sytuacji przygnębienia, w złym humorze. Potrafił sypać dowcipami jak z rękawa. Miał też swój ulubiony: Pani pyta dzieci w szkole, kim chciałyby zostać. Agatka pielęgniarką, Marysia nauczycielką, a Jasio podnosi rękę i mówi, że chciałby zostać menelem. “Jak to, menelem? Daj sobie spokój chłopcze”, przekonuje go nauczycielka, ale Jasio upiera się, że to świetny pomysł: “Menel nie musi pracować, mieszka wśród przyrody, gdzieś na działkach, zimą dostanie jeść w schronisku, a jak dadzą mu parę złotych, to i na piwo starczy”. Mija trzydzieści lat. Jasio stoi na dachu swojego wieżowca w Dubaju, patrzy na port, w którym cumuje jego jacht, na hotel, który obok budują, i który też jest jego własnością. Rozgląda się i myśli: “K…, gdzie ja popełniłem błąd?”.
Cieszyliśmy się swoją obecnością, a nasze spotkania towarzyskie często kończyły się o świcie. Szkoda, że ich już nie ma.
Sławomir Pietras
Zaskakująca, przedwczesna, nieprawdopodobna i bezsensowna śmierć Jana Kulczyka wywołała wiele pytań, niedowierzań, wątpliwości i podejrzeń. Nie po raz pierwszy w naszej historii stało się tak w przypadku osoby sławnej, powszechnie znanej, budzącej zainteresowanie, a przede wszystkim powszechną sympatię. Stąd w narodzie szybko zrodziło się przekonanie, że tej miary człowiek nie mógł zginąć. Że on żyje!
Najdawniejszą taką osobą był jedenastowieczny, utalentowany, waleczny, ale porywczy król Bolesław Śmiały, który po konflikcie i wykonaniu wyroku na biskupie Stanisławie Szczepanowskim musiał uchodzić z kraju i choć wkrótce zmarł na Węgrzech, lud jeszcze długo wierzył , że on żyje!
Powszechna sympatia była także niegdyś dowodem wiary, że król Władysław Warneńczyk ocalał w bitwie pod Warną i po wielu perypetiach w habicie franciszkańskim znalazł się na Malcie. Tam żył jeszcze długo i nawet się ożenił, spłodził potomstwo, a jego jednym z synów był ponoć… Krzysztof Kolumb. Natomiast jagiellońscy kronikarze znad Wisły zgodnie zaliczali go do ówczesnego grona LGBT!
Z prawa do legendy o życiu po śmierci skorzystał również Stanisław Wokulski, bohater powieści „Lalka” Bolesława Prusa, który wysadził się wraz z ruinami zamku w Zasławiu po klęsce swych uczuć do Izabeli Łęckiej. Ale to tylko literatura.
Coś na kształt współczesnej klechdy domowej zaczęło krążyć wśród ludzi po śmierci Jana Kulczyka. Po trosze miał on wiele cech swych poprzedników, choćby Bolesława Śmiałego zwanego Szczodrym, a ten przydomek jak ulał przystawał do postaci doktora Jana. Począwszy od coniedzielnych poznańskich dziadów proszalnych węszących, gdzie będzie modlił się najbogatszy Polak, poprzez jego obfite gesty stypendialne dla Uniwersytetu Adama Mickiewicza, którego był absolwentem z tytułem doktora praw, nieustanne wspieranie przeróżnych inicjatyw artystycznych, projektów urbanistycznych, festiwali, konkursów i rozmaitych przedsięwzieć służących szerokim kręgom społecznym.
Nasz dobroczyńca był człowiekiem z gruntu pobożnym. Którejś niedzieli wybraliśmy się razem na pewną uroczystość do Piły. Przejeżdżając przez Ujście Doktor przypomniał sobie, że nie zdążył być tego dnia w kościele. Kazał zatrzymać samochód i poszliśmy na rozpoczynająca się właśnie mszę świętą w miejscowej świątyni. Przed jej zakończeniem kapłan zbierający na tacę omal nie zemdlał zobaczywszy tysiąc złotych rzucone przez nieznajomego parafianina. Po wyjściu z kościoła doktor Jan skonfundowany tłumaczył : „No, przecież nie miałem drobnych!”
Analogia cech osobowych współczesnego biznesmena ze średniowiecznym zwycięzcą spod Warny, to przede wszystkim niezaprzeczalny urok osobisty, nadzwyczajne zalety w życiu towarzyskim, a zwłaszcza czarująca wręcz zdolność wygrywania spraw małych i wielkich, cechująca go już od wczesnej młodości. Nasz Jan Kulczyk przejawiał przy tym skłonność – podobnie jak Warneńczyk – do zawierania trwałych, wiernych i serdecznych przyjaźni.
Wielokrotne wspólne wakacje na Sardynii, morska wyprawa na południe Korsyki, miejsca akcji pierwszego dzieła Verdiego „Oberto, Conte di San Bonifazio”. „Musisz tam być. Jesteś przecież dyrektorem opery”, powiedział przed wyruszeniem. Kiedy indziej szalony wypad samolotowy do Brugii, aby w muzeum Memlinga zobaczyć relikwiarz św. Urszuli o którym mu opowiadałem. Albo wspólna wizyta w Mediolanie, gdzie namawiałem reżysera La Scali Gianfranco de Bosio do inscenizacji „Don Carlosa” w Poznaniu. Wieczorem udaliśmy się na spektakl zespołu Bejárta do Teatro Arcinboldi, bo La Scala była w remoncie. Po jego zakończeniu Jan zaproponował kolację, na którą zaprosiliśmy Bejárta. „Ale ja jestem umówiony z tym starym nudziarzem Armanim”, krzyknął skonfundowany geniusz choreografii. „Nie szkodzi, weźmy go z sobą”, zaproponował Doktor. Poszliśmy we czwórkę i przez cały wieczór prześcigaliśmy się w konwersacji. Tylko Armani nie powiedział ani słowa.
Wielu uważa, że gdyby Bolesław Prus pisał swą „Lalkę” w czasach współczesnych, to prototypem Stanisława Wokulskiego uczyniłby postać Jana Kulczyka. Podobnie jak tamten dziewiętnastowieczny symbol przedsiębiorczości, nasz przyjaciel pochodził z zacnej rodziny kupieckiej, do wszystkiego doszedł sam pokonując niezliczone meandry socrealistycznej biznesowej łamigłówki. Otrzymaną od ojca pierwszą grubszą gotówkę pomnożył tak fantastycznie, że rodzic do końca życia nie mógł wyjść z podziwu.
Kilka tygodni przed śmiercią spotkałem Jana w warszawskim Teatrze Wielkim. Odpowiadają na pytanie, co u mnie słychać, zwierzyłem się : „Po raz kolejny namawiają mnie, abym w Stanach Zjednoczonych uruchomił funkcjonowanie nieistniejącego teatru operowego, którego budowę zamierza rozpocząć konsorcjum złożone z kilkudziesięciu udziałowców. Ta propozycja przyszła do mnie trochę za późno, abym opuścił kraj na kilka najbliższych lat. Ale Janie, jeśli wykupisz większość udziałów, skorzystasz z mojej pracowitości, doświadczenia i wiedzy, to kto wie.. ? Wydałeś tak wiele pieniędzy, wspierając polską kulturę i – wierzaj mi- ludzie wkrótce o tym zapomną. Ale gdybyś umożliwił mi zbudowanie za oceanem Kulczyk Oper Center, to kto wie… ?”.
Zobaczyłem błysk w jego oczach. Rozstaliśmy się z zamiarem szybkiego spotkania. On po kilkunastu dniach pobytu w Londynie miał do załatwienia jakąś delikatną sprawę w Wiedniu. Ja wybierałem się na coroczny krótki pobyt nad francuskim Atlantykiem , potem na festiwal Pucciniego do Torre del Lago i z powrotem przez Wiedeń do domu. Tutaj zastała mnie ta straszna wiadomość.
Kiedyś przed laty jedliśmy u mnie kolację. Namawiałem wówczas Barbarę Piasecką - Johnson, aby kupiła rezydencję przy ul. Wójtowskiej, w której Kulczykowie przemieszkiwali od początku biznesowej kariery. Barbara przeżywała wtedy okres tęsknoty za Poznaniem wspominając ojca, który był powstańcem wielkopolskim. Myślała przy tym o porzuceniu Asyżu, gdzie czuła się samotnie i przeżywała nudę.
Ale rozmowa potoczyła się w takim oto kierunku: „Janie, a może za tę Wójtowską weźmiesz ode mnie jedna z trzech wysp Bahama, które mam w spadku po nieboszczyku mężu?”, zaproponowała. Sięgnęła do przepastnej torby i wyciągnęła plik zdjęć. Po ich obejrzeniu Doktor zaproponował wskazując : „Ewentualnie mógłbym wziąć tę!”. „O nie!”, zaoponowała najbogatsza wówczas Polka. „Tam znajduje się szczęściodajny kościół. Gdy się w nim pomodlę, Pan Bóg spełnia wszystkie moje prośby. Ale gdybyś również ty zaczął się tam kontaktować z Najwyższym, mogłabym ponieść niepowetowane straty”.
Pomyślałem o tym zaraz po usłyszeniu pierwszej klechdy o życiu Jana po śmierci. Może wtedy po kolacji u mnie dogadali się w sprawie tej wyspy na Bahamach? A może oboje oszukali własną śmierć i żyją tam szczęśliwie, modląc się zgodnie w tym szczęściodajnym kościółku? Jeśli tak, to bardzo chciałbym dołączyć do nich jeszcze za życia. A jeśli nie, to już na pewno zaraz po śmierci.
Tad Taube
Jan Kulczyk odniósł spektakularny sukces finansowy stając się jednym z najbardziej wpływowych przedsiębiorców Europy Środkowo-Wschodniej. To jednak nie wszystko. Był także niezwykle hojnym filantropem i patronem wielu instytucji kulturalnych. W 2012 roku ofiarował nowopowstającemu Muzeum Żydów Polskich POLIN największą jednorazową darowiznę w wysokości 20 milionów złotych. Bez jego wsparcia w najbardziej krytycznym momencie budowy, ta światowej klasy instytucja nie odniosłaby tak spektakularnego sukcesu.
W 2015 roku Jan otrzymał Nagrodę imienia Ireny Sendlerowej, przyznawaną corocznie obywatelom polskim, którzy przyczynili się do zachowania żydowskiego dziedzictwa i odrodzenia kultury żydowskiej w Polsce. Nominacje do tej nagrody są zatwierdzane przez radę złożoną z członków rady doradców Fundacji Taubego oraz liderów społeczności żydowskiej w Polsce. Kiedy dowiedzieliśmy się o śmierci Jana w lipcu 2015 roku, byliśmy w trakcie tworzenia specjalnego programu tej nagrody. Po rozmowie z bliskimi i współpracownikami Jana stwierdziliśmy, że POLIN będzie najlepszą przestrzenią dla uczczenia jego życia i dokonań. Wielka uroczystość odbyła się 13 października 2015.
Latem 2016 roku nasza fundacja we współpracy z Festiwalem Kultury Żydowskiej w Krakowie zorganizowała Koncert Pamięci Jana Kulczyka. Od tamtego czasu co roku twórcy festiwalu dedykują mu piątkowy koncert festiwalowy w Synagodze Tempel. Widowiska te koncentrują się na pokazaniu jaką mocą dysponuje muzyka w tworzeniu mostów między kulturami, są pochwałą pokoju i wzajemnego zrozumienia. To znakomicie odnosi się do wrażliwości Jana. Każdy z tych koncertów otwiera uroczyste powitanie gości przez jego córkę Dominikę lub bliskiego przyjaciela Aleksandra Brodę.
Jan, jako dumny Polak, z niebywałym talentem do interesów, wspierał kluczowe inwestycje infrastrukturalne i energetyczne, co przyczyniło się w znacznym stopniu do rozwoju młodej wolnorynkowej polskiej gospodarki. Nie miał jednak nigdy wątpliwości, że kultura żydowska jest integralną i ważną częścią historii narodu polskiego. Jego osobista historia została przecież głęboko naznaczona dziedzictwem drugiej wojny światowej i reżimu komunistycznego panującego w Polsce przez ponad cztery dekady.
Naszym obowiązkiem jest nieustanne oddawanie czci jego dziedzictwu.
Niech jego pamięć będzie błogosławieństwem.
Tomasz Kwieciński
Janusza (metrykalnie Jana) poznałem – wierzyć się nie chce, że tak dawno – w 1971 roku. Pojawił się w Poznaniu przenosząc się na ostatni rok studiów z toruńskiego uniwersytetu.
Jak powiedział mi po latach, podążał za promotorem pracy magisterskiej, który po dwuletnim pobycie w Toruniu wrócił do swojego uniwersyteckiego matecznika w Poznaniu. Tak się złożyło, że ów promotor stał się po kilku latach moim teściem.
Janusz był niezwykle towarzyski. Po kilku tygodniach w nowym otoczeniu zaprosił swoich nowych kolegów, wraz z nielicznym już towarzystwem toruńskim, do swojego ówczesnego mieszkania przy ulicy Matejki. Pośród byłych już w jego przypadku „toruńczyków” był mieszkaniec bliskiej mi Gdyni (tam się urodziłem), nieśmiały jeszcze wtedy, Wojtek Jankowski – wieloletni lojalny przyjaciel Janusza, późniejszy adwokat i jego doradca. Studiowaliśmy z Januszem i Wojtkiem na tym samym roku. Miłe i wesołe studenckie czasy.
Po studiach z Januszem widywałem się rzadko. Częściej widywałem koleżankę z naszego roku, Grażynę, wówczas już żonę Janusza. Pracowaliśmy razem, choć krótko, w Instytucie Prawa Cywilnego na Wydziale Prawa i Administracji UAM.
Moje bliższe kontakty z Januszem i większa zażyłość to lata dziewięćdziesiąte, zrazu w podróżach między Poznaniem a Warszawą, a potem w Warszawie. Dwukrotnie, wraz z moim wspólnikiem Andrzejem Wiercińskim, pracowaliśmy dla firm Jana. Pierwszy projekt to kupno Towarzystwa Ubezpieczeń i Reasekuracji „Warta” SA. Drugi to udział w prywatyzacji Telekomunikacji Polskiej SA. Ogromne i fascynujące projekty. Bardzo sobie cenię te doświadczenia zawodowe. W owym czasie spędzaliśmy z Janem wiele czasu, nie tylko omawiając prawne zawiłości transakcji prywatyzacyjnych, ale i ciesząc się ze wspólnie spędzonych godzin. Jan kochał ludzi. Cenił lojalność. Nieskromnie powiem, że lubiliśmy się, choć nierzadko częstowaliśmy się życzliwymi uszczypliwościami.
Nasza wzajemna – tak sądzę – sympatia trwała do ostatnich dni Jana. Spotykaliśmy się nieregularnie. Bywało, że Jan w ostatnich kilkunastu latach telefonował do mnie sam. Częściej czynił to nasz wspólny przyjaciel Karol Działoszyński namawiając do wspólnego wypadu na kolację.
Dwa zdarzenia z ostatnich lat utkwiły w mojej pamięci w sposób szczególny. Pierwsze wspomnienie dotyczy wielogodzinnej rozmowy w domu Jana w Konstancinie. Przegadaliśmy z Janem i Karolem niemal całą noc. Jan – człowiek pełen optymizmu, mówił wówczas nie tylko o swoich sukcesach i radościach, ale i o swoich smutkach. Rozmawialiśmy tej nocy także o naszych pasjach, o sztuce, o muzyce. Powiedział, że chciałby być zamożnym dyrektorem prestiżowej sceny operowej. Zamożny, nawet bardzo, już był. Dyrektorem teatru operowego niestety nie został. Rozmawialiśmy w końcu też o naszych dzieciach. Był z własnych dzieci bardzo dumny, choć, takie było moje, nie w pełni chyba uprawnione wrażenie, nie zawsze potrafił to okazywać. Rozumiałem go, albowiem w tym się nie różniliśmy. Mam wrażenie, że niezwykle rzadko bywał tak otwarty jak tej nocy.
Drugie wspomnienie dotyczy niezwykłego gestu Jana. Z Karolem uczestniczyliśmy wraz z naszymi przyjaciółmi w dorocznym męskim rejsie żeglarskim, tym razem w Czarnogórze i Chorwacji. Kończyliśmy rejs w Dubrowniku. Zatelefonował Jan. Okazało się, że jest na swoim jachcie nieopodal Hwaru i ma wielką ochotę spotkać się z nami. Wysłał po Karola i po mnie helikopter. Przelecieliśmy nad niemal całą Dalmacją, spędziliśmy bardzo miłe pół dnia w towarzystwie Jana i jego gości. Wczesnym wieczorem wróciliśmy do Dubrownika. Cóż za przygoda!
Na koniec jeszcze o szczególnym zbiegu okoliczności. O śmierci Jana dowiedziałem się od Karola wczesnym rankiem. Byłem w hotelu w Wiedniu, w drodze na włoskie rodzinne wakacje. Okazało się więc, że Jan zmarł kilka kilometrów od miejsca w którym nocowałem. Początkowo nie chciałem wierzyć Karolowi. Widziałem się przecież z Janem bodaj na początku lipca. Po kilku dniach przerwałem urlop, by uczestniczyć w ostatnim pożegnaniu Jana. Gdy leciałem do Poznania, nadal nie potrafiłem ogarnąć myślami tego, co się zdarzyło. Śmierć Jana wydawała mi się czymś nierzeczywistym.
Do dzisiaj widzę Jego uśmiechniętą twarz i nadal czasami nierealne wydaje mi się to, że nie spotkamy się już na jakiejś kolejnej sympatycznej kumplowskiej kolacji.
Vladimir Sakharov
Był pragmatyczny, zdeterminowany, oddany sprawie. Cichy i rozważny, a jednocześnie energiczny i przebojowy. Otwarty na innych i zawsze patrzący w przyszłość. Dzięki jego hojnemu wsparciu i wieloletniemu mądremu przewodnictwu Green Cross International mógł sprawnie funkcjonować i nieustannie się rozwijać.
Tak wiele mu zawdzięczamy.
Dziękuję Ci Janie.
Waldemar Dąbrowski
Był taki moment, kiedy zrozumiał Pan, że jesteście z Janem Kulczykiem przyjaciółmi?
To był 1995 roku. Brałem udział w delegacji państwowej prezydenta Lecha Wałęsy do Ameryki Południowej. Jaś także leciał z nami. Znaliśmy się oczywiście wcześniej, ale raczej na skinienie głowy czy uścisk ręki. W rządowym samolocie siedziałem z przodu, a on dalej, w tyle. W czasie lotu nagle źle się poczuł i traf chciał, że to zauważyłem. Natychmiast zaproponowałem mu, żeby usiadł koło mnie, na wygodniejszym miejscu. I myślę, że to właśnie wtedy, wysoko nad oceanem, zadzierżgnęła się między nami nić przyjaźni. Później zresztą mieliśmy dużo czasu na rozmowy, bo w ramach tej wyprawy zwiedziliśmy Brazylię, Argentynę, Paragwaj, Urugwaj. Mam zresztą pamiątkę z tamtych czasów: piękne zdjęcie na którym razem z Jasiem i Lechem Wałęsą stoimy przy pomniku Chrystusa w Rio.
Po powrocie do Polski ta więź się umocniła?
Tak. Często się spotykaliśmy. Mam poczucie, że żyliśmy wtedy w takim dziwnym świecie w którym królowały podróbki z zachodu. Wszystko było jakieś sztuczne, nieciekawe. W 1996 roku zmarł Krzysztof Kieślowski. Na jego pogrzebie zdałem sobie sprawę, że wszyscy się gdzieś pogubiliśmy, że całe środowisko artystyczne jest podzielone. I właśnie wtedy wpadłem na pomysł, żeby stworzyć festiwal, który pomoże nam znowu otworzyć się na siebie. Nazajutrz podzieliłem się tym pomysłem z Jasiem. Przekonywałem, że taką imprezę najlepiej zorganizować jak najdalej od Warszawy, żeby zgubić polityczny kurz Krakowskiego Przedmieścia. Marzyło mi się, żeby podczas tego wydarzenia ważną rolę odgrywał kolor wody, piasku, energia słońca. Tak jakoś mi wyszło, że to muszą być Międzyzdroje. Jaś słuchał mnie uważnie. Szybko okazało się, że tę moją intencję „zróbmy to razem“ odczytał błyskawicznie. Myślę zresztą, że na tym między innymi polegał jego sukces, że w ułamku sekundy potrafił dotrzeć do sedna tego, co ktoś chciał mu powiedzieć. Słowotokiem czy popisem erudycyjnym nie można go było do niczego przekonać. On musiał znaleźć jakiś sens, twardą wartość, która była gwarancją tego, że to właśnie tym działaniem będzie można układać porządki świata. W tamtym czasie sprzyjało nam to, że właśnie zaczął osiągać sukcesy w branży piwnej, a ja wpadłem na jeszcze jeden pomysł: chciałem ludzi kultury zaprzyjaźnić ze światem biznesu. Wymyśliłem więc podtytuł dla tego festiwalu: „Dziesięć i pół dla osiem i pół“ gdzie dziesięć i pół to sukces polskiego biznesu, a osiem i pół to wartość kultury. Jasiowi się to szalenie spodobało i wyłożył na stół pieniądze za które mogliśmy zorganizować cudowną imprezę. Przeżyliśmy w Międzyzdrojach wspaniałe chwile.
Podobno przyjaźń była dla niego wyjątkowo ważna?
Jaś miał wielki talent do przyjaźni. Nie deklarował jej na każdym kroku, ale jako przyjaciel był niezawodny. Miałem na to miliony dowodów. On zresztą z mojej strony także. Imponowało mi, że umiał budować harmonijne relacje ze światem i ludźmi. Nie interesowały go złe emocje. Miał wielki dar odcinania się od nich. Nie lubił energii zła. Wystarczy zresztą popatrzeć na światy, które tworzył. Jego domy, fabryki, jacht - to wszystko były projekcje piękna. Nie żałował na to pieniędzy. Wiedział, że ludzie w takim otoczeniu będą dawać z siebie to, co najlepsze. Kiedyś, krótko przed śmiercią zabrał mnie do Bydgoszyczy. Odwiedziliśmy szkołę w której się uczył, pokazał mi dom w którym mieszkał z rodzicami. Wieczorem w operze bydgoskiej obejrzeliśmy „Rigoletto“, a po przedstawieniu Jaś zaprosił na kolację swoich przyjaciół ze szkoły. Zostałem wprowadzony w atmosferę jego klasy. Wszyscy rozmawiali o dawnych romansach, zawiedzionych uczuciach, intrygach towarzyskich. To było coś niesamowitego. Udało mu się odtworzyć świat sprzed pięćdziesięciu lat. Nigdy tego nie zapomnę.
Zawsze tak wspaniale spędzało się z nim czas?
W filmie „C.K. Dezerterzy“ jeden z bohaterów mówi: „Proszę pana, w języku cywilizowanych ludzi nie ma słów wystarczająco obelżywych, żeby wypowiedzieć się na temat pańskiego zachowania“. A ja na to pytanie mógłbym odpowiedzieć wykorzystując konstrukcję tego zdania: nie ma słów dostatecznie dobrych, żeby opowiedzieć o tym, jak żyło się z Jasiem. Dam tylko jeden przykład. Dzwoniliśmy do siebie codziennie. Któregoś dnia jak zwykle odbieram od niego telefon i słyszę: „Masz czas?“. „Może bym i miał tylko powiedz na co“, odpowiadam. „Chciałbym, żebyśmy wyjechali na tydzień“. „Dokąd?“, pytam. „A nie jest ci wszystko jedno? Przecież będziesz ze mną“. I później już w dużym skrócie: wsiadamy w samolot, międzylądowanie w Genewie, bo Jaś ma jakieś ważne spotkania, a później dalsza podróż. Lądujemy na jakiejś wyspie, a tam pani oficer służby graficznej sprawdza nasze paszporty. Wykorzystując sytuację pytam, gdzie jesteśmy, a ona odpowiada: „Welcome to paradise“. Później helikopter zabrał nas na statek. Pływaliśmy tydzień i do tej pory nie mam pojęcia, gdzie to było. Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych. Oświadczam z całą powagą: Jasia nie da się zastąpić.
Często Pan o nim myśli?
Nie ma dnia, żebym nie myślał. Jaś był obecny we wszystkich ważnych momentach mojego życia. Pamiętam, którejś niedzieli jak zwykle jedliśmy obiad. Zadzwoniła moja córka, żeby po raz kolejny poprosić mnie, żebym pojechał obejrzeć dom, który jej zdaniem był świetny dla naszej rodziny. Jaś to usłyszał i od razu zaproponował, że zawiezie mnie tam jego kierowca. Dom okazał się piękny i rzeczywiście szybko go kupiłem. Jaś przyjechał sprawdzić, co to za miejsce i od razu zaczął podpowiadać: „to musisz zmienić“, „to wyrzuć“, „tu zamów to i tamto“. Słuchałem go z uśmiechem, a później wtrąciłem: „Jasiu, ale my operujemy zupełnie innym budżetem“. Bardzo go to rozśmieszyło.
Na to nowe życie podarował mi zresztą wspaniały prezent: piękne carskie łóże. Jest niezwykle wygodne, a więc myślę o Jasiu z wdzięcznością nie tylko w ciągu dnia, ale nawet wtedy, gdy się budzę lub zasypiam.
Ma Pan czasami wrażenie, że Jan nad Panem czuwa?
Często. Zaraz po jego śmierci poprosiłem Sebastiana, żeby podarował mi jakiś drobiazg, który ojciec miał zawsze przy sobie. Czekałem kilka tygodni. W końcu kiedyś spotkałem Sebastiana i mówię: „Słuchaj, nie chcę ci robić kłopotu, zapomnij o tym“, a on odpowiedział: „Nie, nie, ja o tym pamiętam“. A później przyszedł jeszcze trudniejszy czas. Kończyły się wakacje, a ja nadal nie miałem przedłużonego kontraktu w operze. Właściwie powoli już zaczynałem sprzątać swój gabinet. Krótegoś dnia przyszedłem rano do pracy, a na biurku znalazłem kartkę z odręcznym pismem: „Mam nadzieję, że ci to sprawi przyjemność“. Obok pudełko, a w nim Jasia ulubione pióro ze złotą stalówką. Bardzo się wzruszyłem. A za godzinę dostałem kontrakt podpisany na kolejną kadencję. To była metafizyka.
Waldemar Frąckowiak
Non nobis solum nati sumus. Urodziliśmy się nie tylko dla siebie. Ta myśl towarzyszy mi, kiedy po kilku latach od odejścia doktora Jana Kulczyka, wracam we wspomnieniach do Jego drogi i owoców życia. Oddalający się nieubłaganie czas, pozwala oddzielić to, co ważne, doniosłe i trwałe, od rzeczy kruchych, nieesencjonalnych, błahych i przelotnych, które choć obecne w codziennym życiu każdego z nas, nie mają znaczenia w wymiarze długofalowym. Pozwala wyostrzyć obraz, by z wcześniej ledwie rysujących się konturów wydobyć na światło dzienne to, kim był Jan Kulczyk. Na czym polegał Jego fenomen? Co sprawiło, że wszedł do zbiorowej pamięci jako ktoś niezwykły, nietuzinkowy? Ktoś kto zmienił znaczące fragmenty naszej rzeczywistości, kto wpłynął na losy wielu z nas, tu żyjących. Ktoś, wobec którego nie można przejść obojętnie.
Jest rok 1993, majowy wieczór. W inspirującej scenerii poznańskiego Starego Rynku Jan z lekkością motyla i jak zawsze szczerym uśmiechem oznajmia: „Zbuduję autostradę”. Zaskoczony pytam: „Skąd i dokąd?”. „Jeszcze nie wiem”, odpowiada, ale już wiem, że będzie długa. Po pięciu latach, 20 grudnia 2002 roku otwiera się uroczyście odcinek Konin - Września. 12 września tego roku rusza obwodnica Poznania, by 27 listopada 2003 roku przedłużyć autostradę od Wrześni do Krzesin. Przychodzi pora na połączenie z Unią Europejską. 27 października 2004 roku otwiera się ruch na trasie z Komornik do Nowego Tomyśla, a 1 grudnia 2017 roku autostrada dociera do Świecka. Finis coronat opus! Wielka wizja Doktora ziszcza się ku zadowoleniu i pożytkowi ogromnej rzeszy Polaków. Wizja, której urzeczywistnienie umocniło w nas poczucie obywateli Europy. Odtąd setki tysięcy aut, miliony ton towarów przemieszcza się corocznie autostradą Kulczyka na linii Wschód - Zachód.
Niewielu jest ludzi, którzy umieją żyć pełnią życia. Jan był jednym z nich. Tacy jak On rodzą się raz na dziesięć milionów, a może i więcej. Przychodzą z misją zmieniania świata, odkrywania go na nowo, urządzania go lepiej niż przedtem. Mają marzenia, wizje i moc działania. Umieją tchnąć ducha zmiany w innych, sprawić by podążali za nimi, za ich celami, by wspólne wysiłki przynosiły dzieła okazałe, a życie stawało się lepsze. Rodzą się wizjonerami, zostawiają wielkie realizacje.
Przez świat przemierzał z lekkością i elegancją. Nie deptał, ani nawet nie potrącał nikogo. Nie umiał, ale też nie mógł tego robić, bo ciągle był na czele. W dążeniu do celu nie gnał ludzi przed sobą, ale sprawiał, że podążali za Nim. Czyniąc to stawiał pytania, słuchał i był słuchany. Nie grzmiał, nie perorował, za to taktownie i przyjaźnie przekonywał. Im stawał się potężniejszy, tym bardziej umiarkowanie korzystał z władzy, a więcej z siły partnerstwa i przyjaźni. Nie był wodzem, był przywódcą.
Nie dopuszczał myśli, by po własnym życiu nie pozostawić śladu. Był przekonany, że bez tworzenia nowego, życie jest pomyłką. Był także romantycznym pragmatykiem. Marzenia przekuwał w romantyczne wizje, a potem pragmatycznie je realizował. Wytyczał zdawałoby się nieraz szalone cele. Umiał to robić. Miał rzadki talent odkrywania tych obszarów życia społeczno-gospodarczego, które trzeba zagospodarować. Rozpoznawał nisze rynkowe, w których drzemał masowy, niezaspokojony popyt. To dzięki tym umiejętnościom, połączeniu wizji, wiedzy i intuicji oraz zdolności do mobilizacji dużych kapitałów dokonał znaczących zmian w drogownictwie, przemyśle samochodowym, chemicznym i piwowarskim oraz bankowości i ubezpieczeniach oraz telekomunikacji. Czynił tak i osiągał niezwykłe powodzenie, bo otrzymał dar wirtuoza biznesu, kreatora nowej rzeczywistości.
Jan był głęboko przekonany, że pewne jest tylko to, że nic nie jest pewne, że tylko przeszłość jest obiektywnym stanem pewności. Dobroduszny Logos obdarzył Go niezwykłą zdolnością odczytywania głównych trendów i związanych z nimi zagrożeń. Racjonalnie oceniał i akceptował dopuszczalne ryzyko podejmowanych projektów, nigdy zaś nie był ryzykantem. Wiedział, że poważny biznes to nie gra w casino.
Był rzecznikiem zmian i tytanem pracy. Wierzył w grecką mądrość, że praca oddala trzy wielkie niedole: zgnuśnienie, ubóstwo i występek. Świat odkrywał ciągle na nowo, czerpał z niego inspiracje i najlepsze idee na rzecz ciągłej zmiany i doskonalenia we własnym kraju. Jako obywatel Poznania był poznańczykiem z pasją wypełniającym swą życiową misję pracy organicznej. To dzięki Jego działaniom w Poznaniu produkuje się ponad sto tysięcy samochodów rocznie. To dzięki Niemu funkcjonuje największy i najlepszy browar w Polsce, jeden z najbardziej efektywnych w Europie, a stworzone Centrum Handlu i Sztuki Stary Browar należy do najokazalszych na świecie. Było to możliwe, bo Jan Kulczyk pracując odpoczywał, odpoczywając pracował.
Umiał żyć, bo żył z ludźmi i dla ludzi. Swoimi czynami jednym dodawał skrzydeł do wzlotu, innym ujmował strach przed biedą. Jan Paweł II mawiał, że bogatym nie jest ten, kto posiada, lecz ten, kto daje. Jan brał i dawał. Był wielkim miłośnikiem wiedzy. Wyławiał i wspierał młode talenty. Żył w przekonaniu, że mądrość i potęga zbiegają się pospołu. Był koneserem sztuki, jej mecenasem. Chojnie wspierał renowacje oper, teatrów i klasztoru w Częstochowie. Sponsorował sport. Wierzył, że pomnażaniu dobra sprzyja piękno i harmonia, płynące ze sztuki, kultury i kondycji fizycznej.
Zwykle jest tak, że bogów dręczą grzechy ludzkie, a ludzi dokonania innych. Doktor Jan Kulczyk nie uniknął zawiści i pomówień. Wiele razy płacił za kroczenie przodem, do góry, podążanie ścieżkami, które były niezrozumiałe dla tych, którzy na co dzień poruszają się po równych i wygodnych drogach. Płacił cenę za dokonywane wybory, za bycie samotnym białym żaglem, który płynąc ku nowym lądom, pierwszy wystawia się na przeciwne wiatry i szalejące sztormy. Płacił cenę za przełamywanie stereotypów i skostniałych praktyk, za czynienie zmiany, której dobroczynne skutki inni doceniali później, a wcześniej ich dostatecznie nie pojmowali. No cóż! I w Jego przypadku potwierdza się starorzymska reguła, że ojczyzna daje życie, lecz rzadko zaszczyty.
Był nadzwyczajnym człowiekiem, ale też jednym z nas, zwyczajnym Jankiem. Żył krótko, bo tylko 65 lat, wszak ulubieńcy bogów umierają młodo. Miarą Jego wielkości są Jego dokonania. Żył jak artysta, bo tylko artysta tworzy dzieła, które żyją dłużej niż on sam. Gdy odszedł, zrobiło się nudno wśród tych, których pozostawił. Niech pociechą będzie myśl Martina Luthera Kinga, że ważna jest jakość, a nie długość życia. Jemu udało się życie. Dlatego był i jest.
Węglewski Maciej
Poznaliśmy się prawie pięćdziesiąt pięć lat temu. Mieliśmy wtedy czternaście lat. To był początek szkoły średniej, wówczas nazywaliśmy to ósmą klasą, gdyż szkoła podstawowa była siedmioletnia. Pierwsza organizacyjna lekcja w pracowni fizyki, gdzie spotkali się uczniowie klasy z językiem niemieckim. Czuję się dobrze, bo trafiliśmy do jednej klasy z Markiem i kilkoma koleżankami z tej samej podstawówki. Jest także dwóch chłopców (chociaż wtedy preferowaliśmy, gdy mówiono o nas "młodzieńcy"), po których widać, że znają się od dawna. To Janusz i Wojtek.
Już w pierwszych dniach nauki całą czwórką nawiązujemy bliższe relacje koleżeńskie i zostajemy tak zwaną "paczką". Trzymamy się razem w szkole i często razem spędzamy czas wolny. Jacy byliśmy? Według mnie normalni i przeciętni (chociaż sądzę, że tego drugiego określenia nie zaakceptowaliby Janusz i Marek). Wyniki w nauce mieliśmy średnie i nie zagrażaliśmy prymusom, a zasadniczo prymuskom w naszej klasie. Oczywiście były przedmioty w których się wyróżnialiśmy. Janusz był najlepszy z języka niemieckiego, a Marek nie miał sobie równych w sporcie. Wspólnie dzieliliśmy ławki szkolne, a całą czwórką stół do ćwiczeń w pracowni fizycznej. Pewnego razu, podczas robienia doświadczenia na lekcji fizyki, Wojtek chciał nam opowiedzieć dowcip, który pamiętam do dzisiaj, lecz nie przytoczę ze względu na jego niezbyt mądrą treść. Próbując nam go opowiedzieć dusił się ze śmiechu, co nam też się udzielało. Nasza pani profesor, a zarazem wychowawczyni naszej klasy, kolejno wyrzucała nas z pracowni. Ostatni śmiejąc się sam do siebie wyleciał Wojtek i dopiero na korytarzu usłyszeliśmy cały dowcip. Po lekcjach zajmowaliśmy się sportem, wypadami na mecze Polonii lub Zawiszy, czasami do kina albo na koncert. Marek i ja nosiliśmy długie włosy, których Janusz nam zazdrościł. Nie mógł sobie na taką ekstrawagancję pozwolić, bo na straży jego fryzury stał tata – pan Henryk. Ze względu na wybrany zawód po maturze przez kilka lat zawsze byłem krótko ostrzyżony, a potem już włosków zaczęło brakować. Janusz przeciwnie, nosił fryzury coraz dłuższe i podczas naszych spotkań "pastwił" się nade mną "łysolem".
W klasie maturalnej, a może już i w dziesiątej, rzadziej chodziliśmy na mecze, a częściej zdarzało się wino w kawiarni. Pijaliśmy wytrawne rieslingi i chrupaliśmy migdały. Najczęściej była to mała kafejka Parnasik.
Czasami robiliśmy dowcipy sobie i bliźnim. Janusz był na przykład posiadaczem przenośnego, zasilanego bateriami magnetofonu w czasach, kiedy relacji z kolarskiego Wyścigu Pokoju słuchało się z radia przez głośniki wystawione na ulicy. Na ten magnetofon nagraliśmy sygnał hejnału z Kościoła Mariackiego w Krakowie, który w radiu transmitowany był codziennie o godzinie 12.00 po sygnale czasu. W niedzielę o godzinie 11.00 spacerując główną ulicą Bydgoszczy odtworzyliśmy ten hejnał. Radość sprawiało nam zdezorientowanie ludzi, którzy spoglądali na zegarki, próbowali je regulować, lub pytali inne osoby o godzinę.
W głowach mieliśmy jeszcze pstro, a powoli wypadało wchodzić w dorosłe życie. Z czasów szkolnych nie przypominam sobie kłótni ani większych zatargów w ramach naszej czwórki, która zgodnie przeżyła te cztery klasy ogólniaka. Z bólem serca muszę jednak wyznać, że najsłabszym ogniwem w łańcuchu czterech przyjaciół był Janusz. Powód był jednak bardzo poważny, a nazywał się, czy też dokładniej miał na imię Wiesia. Janusz i Wiesia byli najbardziej znaną parą klasową, a może i szkolną, przez prawie całe cztery lata nauki. Przyjaźń ta, tak jak i nasze koleżeństwo przetrwała kilka następnych dekad. Dorośleliśmy, studiowaliśmy, poważnieliśmy, zakładaliśmy rodziny, rodziły się i dorastały nasze dzieci, a następnie i nasze wnuki, a my, zgodnie z prawami natury stawaliśmy się coraz poważniejsi lub mówiąc dosłownie starzeliśmy się.
Powyższe fakty oraz to, że obraliśmy inne drogi zawodowe i już po maturze mieszkaliśmy w innych miastach, wpłynęło na rozluźnienie naszych więzi koleżeńskich, lecz nigdy na ich zerwanie czy też zanik.
Zawsze byliśmy obecni w ważnych momentach naszego życia: na ślubach (Janusz był moim świadkiem), chrzcinach dzieci (Grażynka jest matką chrzestną mojego syna Konrada), ślubie Konrada, obronie pracy doktorskiej Janusza, otwarciu Starego Browaru oraz na pogrzebach naszych ojców: mojego taty Pawła i pana Henryka.
Spotykaliśmy się także w szerszym gronie na jubileuszach klasowych i szkolnych oraz bardziej kameralnie w Borach Tucholskich, na wspaniałym statku Janusza na Morzu Śródziemnym, w Bydgoszczy, gdy Janusz został uhonorowany tablicą w Alei Autografów przy ulicy Długiej, czy też na kolejnej premierze w operze Nova.
Mieliśmy też kilka spotkań bilateralnych, we dwójkę, na ogół po dłuższej przerwie w naszych kontaktach. Wtedy wzajemnie opowiadaliśmy sobie, co się wydarzyło u nas, w rodzinach czy też w pracy. Jedno z takich spotkań w warszawskim hotelu Victoria w roku 1991 trwało od kolacji w hotelowej restauracji do wczesnego ranka w apartamencie Janusza. Mimo że Janusz już wtedy był znanym "obywatelem świata", a ja oficerem Marynarki Wojennej RP, tematów było mnóstwo. Janusz interesował się moimi sprawami osobistymi oraz tym, jak radzę sobie zawodowo. Ja interesowałem się "wielkim światem", który dla niego był codziennością oraz jego działalnością biznesową, społeczną i filantropijną. Wszystkie te spotkania utwierdzały mnie w przekonaniu, że mimo że na co dzień żyjemy w innych środowiskach, to więzi koleżeńskie sprzed kilkudziesięciu lat są na tyle silne, że pozwalają wzajemnie rozumieć się i szanować.
Wspominam Ciebie, Januszu, z łezką w oku jako dobrego, mądrego, inteligentnego i błyskotliwego przyjaciela i kolegę, człowieka przez bardzo duże C.
Wiesława Tomasiak-Wyszyńska
Lata sześćdziesiąte XX wieku. Wrzesień. VI Liceum Ogólnokształcące w Bydgoszczy. Inauguracja nowego roku szkolnego. Pierwszy dzień w nowej szkole, w nowej klasie. Wszyscy młodzi ludzie trochę przestraszeni, ale zaciekawieni i rozemocjonowani. Nie przypominam sobie, z kim siedziałam w ławce tego pierwszego wrześniowego dnia, ale doskonale pamiętam dwóch chłopaków podpierających szafę (z powodu braku miejsc siedzących) w gabinecie fizycznym, którym zarządzała nasza wychowawczyni. Jednym z nich, jak się później okazało, był Jan Kulczyk - zwany wówczas Januszem. Wychowawczyni przedstawiała kodeksy i regulaminy, a my, markując uważne słuchanie, zerkaliśmy na siebie podejrzanie często, chociaż oboje bardzo chcieliśmy to ukryć. Czy to było pierwsze zauroczenie? Może. Trudno to dzisiaj ocenić, niemniej zerkania ciąg dalszy nastąpił. Było interesująco. Szykowała się prawdziwa „damsko-męska” przygoda. Te urocze nieśmiałe zaczepki:„Odrobiłaś?”, „Przyniosłaś?”, „Napisałaś?”, „Dasz odpisać?”. Niby zwykłe szkolne relacje, ale jakieś wyjątkowo ciepłe, serdeczne i miłe. Nic nie nabierało nadzwyczajnego przyspieszenia. Dojrzewało. Adoracja, jak się później zorientowałam, zataczała coraz szersze kręgi, co bardzo mi schlebiało, a nawet zachwycało. Chętnie przyjmowałam propozycje w stylu: „Odprowadzę cię do domu”, „Może wstąpimy na lody?”, „Może dzisiaj pójdziemy dłuższą drogą?”. Chwilę później miały miejsce wieczorne spacerki. Początkowo obok siebie, dopiero po jakimś czasie nieśmiało za rączkę.
Podobał mi się. Byłam tego pewna. Odpowiadał wszystkim kryteriom świetnego szkolnego chłopaka. Wysoki, przystojny, doskonale ubrany. I te buty! Zawsze modne, piękne i dopasowane do stroju. Po prostu smak i elegancja. I jeszcze błękitne koszule z wyszywaną czarną różyczką, które w naszej siermiężnej rzeczywistości absolutnie mnie zaczarowały. Z pewnym wstydem i nieśmiałością wyznam, że w późniejszym, dorosłym już życiu, błękitne z czarną różyczką noszone przez mojego męża z reguły przywoływały wspomnienie Jaśka, co oczywiście skrzętnie zatajałam. Zajęłam się wyłącznie Jaśkową „zewnętrznością”, co na ówczesnym etapie dziewczyńskiego rozwoju było ważne, ale mimo wszystko nie najważniejsze. Przymioty, które posiadał, dopełniały całości. Był szarmancki, co musiało bardzo imponować żeńskiej części klasowego zbioru i mnie oczywiście również. Przede wszystkim jednak wyróżniał się inteligencją i błyskotliwością. Szybko się uczył. Był najlepszy w klasie z języka niemieckiego. Często odrabiał za nas zadania domowe, podpowiadał. Jasiek i ja mogliśmy kooperować. On zdecydowanie był lepszy z matematyki, ja natomiast z języka polskiego. Cieszył się wyjątkową sympatią naszej polonistki. Dała mu ksywkę „książę” i używała jej przez cztery lata nauki . Bywałam zła i chyba trochę zazdrosna, ale wiedziałam, że „książę” po prostu lubi mnie, i to coraz bardziej i żadna polonistka tego nie zmieni. O swoim zakochaniu powiedział mi wczesną jesienią w drugim roku naszej nauki. Było rzecz jasna odwzajemnione. Byliśmy niczym papużki nierozłączki. Wszędzie razem. W radości i smutku, zawsze rączka w rączkę. Znała nas cała szkoła. „Związek” często komentowali nauczyciele, ale nie było w tym dezaprobaty ani złośliwości. No, może raz, na maturze. I tu muszę wrócić do naszej „naukowej” kooperacji. Przed maturalnymi zmaganiami obiecaliśmy sobie wsparcie, co było „oczywistą oczywistością”. Ja przecież umiałam polski, on matematykę. Dotrzymaliśmy sobie słowa. Jasiek wsparł mnie na matematyce, ja odwzajemniłam się na języku polskim. Sama poległam. Nie zdążyłam w całości wykonać swojego zadania. We wrześniu zdawałam poprawkę, ale nie robiłam z tego dramatu, bo przecież czego nie robi się dla najprawdziwszej miłości. Analizując Jaśkowe przymioty, dodać należy, że chłopak miał wyjątkowy gest i nieprzeciętną fantazję czym imponował całej klasie, a nade wszystko jej żeńskiej części. Wielokrotnie czułam się niczym księżna pani, kiedy z różnych „bardzo ważnych okazji” wręczał mi snopy cudownych róż. Na osiemnaste urodziny obdarował mnie psem, szczeniakiem Bibim. Bywało, że fantazja nabierała cech ułańskiej. Autem pana Henryka, taty Jana, w dwadzieścia minut pokonaliśmy trasę z Bydgoszczy do Torunia. Przeciętnie wymaga to około pięćdziesięciu. Na śniegu i lodzie ćwiczyliśmy kontrolowane poślizgi. A tylko raz, na skwerze przy ulicy Powstańców Wielkopolskich, skosiliśmy autem trzy młode drzewka.
Nie byliśmy idealni. Zdarzały się również kłótnie i spory. Z reguły po wakacjach. Bywało, że wracaliśmy kimś zafascynowani i przez chwilę pragnęliśmy oboje „nowego życia”. Ale tylko przez chwilę. Wybaczaliśmy sobie wszystko. Pojednania były wzruszające, a nawet romantyczne i oczywiście towarzyszyły im snopy róż.
W 1968 roku ukończyliśmy nasze liceum. Zaczął się dla nas trudny czas. Państwo Kulczykowie podjęli decyzję o przeniesieniu się do Poznania. Nóż w nasze serca. Perspektywa rozstania przerażała. Sytuacja była jednak bez wyjścia. Wiedzieliśmy o tym oboje. Wkrótce nadszedł ten dzień. Dzień wyjazdu. Wśród spadających liści, w kroplach ciepłego dżdżu, przytuleni długo spacerowaliśmy tam i z powrotem Aleją Ossolińskich. Składaliśmy sobie różne ważne obietnice: wieczną miłość, przyjazdy, spotkania, listy i telefony. Diabelnie trudno było się rozstać.
Jasiek przez pewien czas studiował na uniwersytecie w Toruniu. Ja zostałam w Bydgoszczy. Widywaliśmy się dość często. Przyjeżdżał, dzwonił, pisaliśmy do siebie. Było szczęśliwie, ale inaczej. Czułam, że się oddalamy. W tym poczuciu skutecznie utwierdzały mnie moje toruńskie „przyjaciółki”, które na bieżąco, oczywiście z wielkiej życzliwości, informowały z kim i gdzie Jasiek był, co robił, kogo skomplementował. Skutecznie zatruwały moje serce i duszę. Podjęłam więc życiową decyzję. Nie chcę tak. Nie chcę nurzać się w złych emocjach. Kończę tę romantyczną historię. Zrywam z moim ukochanym. Jasiek nie dawał za wygraną. Przekonywał, prosił. Ja tkwiłam w swoim oślim postanowieniu. W przypływie wielkoduszności zaproponowałam dozgonne koleżeństwo. Przyszłość pokazała, że była to propozycja prorocza. Pozostaliśmy w kontakcie przez całe nasze dorosłe życie.
Jasiek dzwonił do mnie z Londynu na kilka dni przed wylotem do kliniki w Wiedniu. Jak zwykle rozmowa była zabawna, serdeczna i ciepła, ale znalazła się w niej dodatkowa, dotąd niewystępująca nuta. Poprosił, abym mu obiecała, że będę o nim pamiętać do końca życia. Obiecałam…
Włodzimierz Łęcki
Stanowisko wojewody poznańskiego piastowałem od jesieni 1990 roku. Lata dziewięćdziesiąte, a szczególnie ich pierwsza połowa, były okresem dynamicznych przemian społecznych i gospodarczych. Jednym z głównych zadań ówczesnych organów rządowej administracji szczebla wojewódzkiego były przekształcenia własnościowe przedsiębiorstw państwowych. Optymalnym rozwiązaniem była sprzedaż majątku w ręce prywatne (osób lub korporacji) przy zachowaniu ciągłości działania firmy, za cenę co najmniej wynikającą z wyceny rzeczoznawców lub wyższą oraz gwarancję zachowania zatrudnienia. Do tego dochodziła sprawa oceny wiarygodności nabywcy. Można to porównać trochę abstrakcyjnie do rozwiązywania układu trzech równań z czterema niewiadomymi.
W 1991 roku złożył mi wizytę w urzędzie Jan Kulczyk zainteresowany możliwością zakupu którejś z firm dla której organem założycielskim był wojewoda. Szczególnie zainteresowały go zakłady samochodowe „Tarpan” w Antoninku. Dla zakładów tych organem założycielskim było ministerstwo (nie pamiętam już które) i decyzja w sprawie prywatyzacji zapadała w Warszawie. Z zasobów „firm wojewódzkich” Jan Kulczyk nabył Zakłady Mechanizacji Budownictwa „Zremb”, mieszczące się przy ulicy Gołężyckiej, tam gdzie dziś mieści się siedziba Autostrady Wielkopolskiej.
Wkrótce główną areną działań Doktora Jana stała się Warszawa, jednak często angażował się w sprawy Wielkopolski.
Doktor Jan, jak już wówczas, również w kręgach urzędowych, nazywano Jana Kulczyka, wkrótce podjął szerokie działania w wyniku których „Antoninek” został nabyty przez koncern Volkswagen. Była to znakomita transakcja, która uratowała przed upadłością w sumie niewielką fabrykę i stworzyła fundament pod powstanie największego dziś kompleksu zakładów produkujących samochody w Polsce. Obecnie są to dwa duże zakłady: numer 1 w Antoninku i numer 2 we Wrześni (który powstał w 2015 roku, ale na jego lokalizację duży wpłw miało istnienie zakładu w Poznaniu).
Oceniając globalnie sytuację na rynku pracy w Poznaniu po upadku kilku zakładów branży metalowej (gdzie zabrakło inwestorów strategicznych) jak choćby Poznańskiej Fabryki Maszyn Żniwnych, Zakładów Naprawy Taboru Kolejowego i ograniczenie produkcji w HCP, powstanie dużej fabryki Volkswagena sprawiło, iż przyjęła ona sporą część pracowników z tych zakładów, ograniczając skalę bezrobocia w mieście. W Poznaniu bezrobocie było w porównaniu do innych regionów kraju stosunkowo małe, ale i tak wynosiło w połowie lat dziewięćdziesiątych około osiem do dziesięciu procent.
Sprawą istotną dla Poznania i Wielkopolski była budowa autostrady łączącej Berlin z Warszawą. Piewrsze koncepcje takiej inwestycji powstały jeszcze w okresie międzywojennym, plany i zaczątek budowy realizowali Niemcy w czasie okupacji. Pierwszy odcinek z Konina do Wrześni zbudowano w połowie lat osiemdziesiątych z funduszy państwowych. Po 1990 roku w Urzędzie Wojewódzkim czyniliśmy starania o kontynuowanie budowy tej autostrady. Rozmowy prowadzono z kolejnymi premierami i ministrami do spraw komunikacji. Były obietnice, brakowało jednak środków.
Sprawa ruszyła, gdy uchwalona zostałą ustawa o autostradach koncesyjnych i... zainteresował się nią Jan Kulczyk. Będąc w Warszawie na naradzie nieoficjalnie, a raczej plotkarsko mówiono, że inspiratorem tej ustawy był Doktor Jan. Ile w tym prawdy – nie wiem. Faktem jest, że krótko po wejściu w życie tej ustawy powstała spółka Autostrada Wielkopolska S.A. z większościowym udziałem Jana Kulczyka i w 1997 roku ruszyły prace na kolejnych odcinkach. Od 2012 roku droga ta łączy się z siecią autostrad europejskich.
Kolejną „akcją” prywatyzacyjną, nader skomplikowaną i perfekcyjnie przeprowadzoną, było przekształcenie browaru poznańskiego i powstanie spółki Browary Wielkopolskie, a później Komanii Piwowarskiej, obejmującej również browary w Tychach i Białymstoku, z siedzibą dyrekcji w Poznaniu.
Osobiście uważam, że największym dokonaniem Jana Kulczyka dla Poznania była budowa centrum handlowego Stary Browar. Obiekt ten wkrótce stał się laureatem kilku konkursów europejskich i światowych na najlepsze centrum handlowe. Stary Browar jest też jedną z najciekawszych budowli miasta w całej jego historii. Doskonała architektura, funkcja centrum sztuki i biznesu, sprawiają że należy ono do znaczniejszych atrakcji turystycznych Poznania. Gdyby nie Stary Browar i zbudowane przez innego inwestora centrum handlowe Malta, Poznań z kilkoma „blaszamymi” obiektami centrów handlowych byłby zdystansowany przez inne duże miasta mające też ciekawe (ale moim zdaniem mniej efektowne) centra handlowe na przykład w Łodzi czy Wrocławiu.
Nasze kontakty urzędowe przerodziły się w dość rzadkie, ale trwałe kontakty koleżeńskie. Z Janem Kulczykiem widywaliśmy się w czasie wizyt Doktora w Urzędzie Wojewódzkim, gdzie odwiedzał mnie z pytaniem: „co słychać?”, jak i na różnych spotkaniach, mniej lub bardziej oficjalnych. Z racji moich zainteresowań turystycznych kilkanaście razy z Jego inicjatywy odbywaliśmy krótkie prywatne wycieczki – spacery po Poznaniu i jego okolicach. Zwiedzaliśmy park w Kórniku, dęby Rogalińskie, Giecz, Ostrów Lednicki, rezerwat Morasko. Ostatnim obiektem zwiedzania była Bazylika Farna w 2013 roku i kawa w „Cocoricco”, po otrzymaniu od Towarzystwa imienia Hipolita Cegielskiego Złoych Hipolitów. Myślę, że dla Niego były to chwile relaksu, nie rozmawialiśmy o żadnych sprawach urzędowych, Jan interesował się tym, co zwiedzaliśmy, mówiliśmy „o tym i owym”.
Poznałem też ojca Jana – Henryka Kulczyka. Spotykaliśmy się regularnie na.... procesjach Bożego Ciała, jako że mieszkaliśmy w tej samej parafii św. Jana Kantego.
Pamiętam, jak podczas uroczystości z okazji swoich siedemdziesiąt urodzin w pałacu w Czerniejewie przemawiając stwierdził, że w pełni czuje się Wielkopolaninem, mimo iż urodził się na skraju Pomorza, w Wałdowie koło Sępólna Krajeńskiego. Ripostowałem wówczas, iż może czuć się prawdziwym Wielkopolaninem, gdyż w latach 1925-1938 powiat sępoleński należał do województwa poznańskiego. Sprawiłem Mu, a pośrednio Janowi, tym stwierdzeniem dużą radość.
Jan Kulczyk był niewątpliwie emocjonalnie związany z Poznaniem i Wielkopolską. Działając na forum krajowym, a później światowym, wiele gestów czynił dla tej ziemi i jej mieszkańców. W wielu działaniach wspierał Uniwersytet imienia Adama Mickiewicza, Teatr Wielki, z którego dyrektorem Sławomirem Pietrasem żył w przyjaźni. Był darczyńcą Ojca Jana Góry i uczestniczył w Spotkaniach Lednickich. Wspierał odbudowę Zamku Królewskiego w Poznaniu. Lista tych zasług jest znacznie dłuższa. Będąc człowiekiem biznesu światowego pamiętał o swoich wielkopolskich korzeniach.
Z różnych jego wypowiedzi zapamiętałem tę dotyczącą sprawności działania: „Sprawy trudne załatwiamy natychmiast, sprawy niemożliwe w ciągu trzech dni.”
Wojciech Jankowski
Nie, że to proszona śmierci afirmacja,
tak być musi, spierać można się o czas jedynie.
Gniew budzi żałosna losu ignorancja:
o tym, który żyć winien, mam pisać wspomnienie.
W małego człowieka buncie jednostkowym,
który myślący, trawi świat co raz,
na prośbę nie odpowiem wspomnieniem sztampowym.
Zdradzę: ja z nim rozmawiam. On żyje wśród nas.
Co było, to było, zrobił się czas przeszły.
Niemało było parad w języku szermierczym,
w stylu, którego przykłady w przeszłość już odeszły
z takim jak Jego, ciepłym wyrazem prześmiewczym...
To nie epitafium, do grobu składanie,
nie smutku żałosne pienia.
To wskrzeszenia Go usiłowanie,
Niemożność wyobrażenia, że Jego już nie ma.
Wojciech Kruk
Co spowodowało, że to właśnie Janusz Kulczyk potrafił osiągnąć tak duży sukces? Jakie cechy o tym zadecydowały? Ile było w tym jego ciężkiej pracy, inwencji, wizjonerstwa, a ile zwykłego szczęścia czy przypadku? Nie wierzę w spiskową teorię dziejów, a tym wielu próbuje wyjaśnić jego inwestycje. Nie wierzę także w przypadek. Moja znajomość z Januszem trwała już od końca lat 70., czyli znaliśmy się ponad czterdzieści lat. Nie należałem do grona jego najbliższych przyjaciół, raczej mógłbym powiedzieć, że byliśmy dobrymi znajomymi. Poznałem Janusza przez swojego kolegę z liceum, nie żyjącego już Krzysztofa Jakubowskiego, który wtedy tworzył z Januszem firmę polonijną „Interkulpol” w Komornikach pod Poznaniem. Produkowali drewniane domki, altanki. Taki był początek wielkiego Kulczykowego biznesu w naszym kraju. Rzadko widywaliśmy się na towarzyskich imprezach, prywatkach organizowanych przez różnych przyjaciół. To nie były jeszcze czasy rautów bankietów, w każdym razie nie byliśmy wtedy wielkimi biznesmenami i na partyjno-polityczne imprezy nie byliśmy zapraszani. Janusz te ścieżki zaczął przecierać w latach 80. działając w izbie zrzeszającej firmy polonijne. W tamtych czasach obowiązywał pogląd o wyższości społecznej własności środków produkcji, a firmy prywatne, a właściwie warsztaty rzemieślnicze, mogły zatrudniać do 4 pracowników. Firmy polonijne stanowiły pierwszy wyłom w tej ideologii. Nasza gospodarka „sypała się” coraz bardziej, na rynku zaczynało brakować w zasadzie wszystkiego, władza musiała rezygnować ze swoich ideologicznych pryncypiów. Wpadła wtedy na pomysł, aby odrobinę otworzyć się na świat i poszerzyć możliwości prowadzenia prywatnej działalności gospodarczej. Ideologia socjalistyczna nie pozwalała na proste logiczne rozwiązania jak chociażby zniesienie limitów zatrudniania w prywatnych firmach, to by przecież świadczyło o tym, że zaczynamy odchodzić od gospodarki socjalistycznej. Państwowe firmy, w zasadzie poza węglem, nie były w stanie wyprodukować niczego co można było sprzedać za tak potrzebne dolary. Długo główkowano jak przekonać środowiska polonijne do inwestowania w Polsce. W 1976 i potem w 1979 roku wydano rozporządzenia regulujące tworzenie i działanie firm polonijnych. Polak mieszkający za granicą mógł zainwestować swoje dolary w Polsce tworząc firmę produkującą dobra konsumpcyjne. Można było założyć firmę za 5 tysięcy dolarów, ale sama procedura, taka zwykła polska urzędnicza zawiść powodowały, że firmy takie rodziły się w bólach i ich ilość w pierwszych latach dochodziła zaledwie do kilkudziesięciu, a pod koniec lat 80., u progu przemian doszła do 800. Na szczęście firmy te nie były w stanie uratować naszej socjalistycznej gospodarki i komunizm ostatecznie upadł. Po okresie przemian firmy polonijne stały się normalnymi podmiotami gospodarczymi.
Tak dziwnie się składa, że nasze społeczeństwo jest w stanie zrozumieć i zaakceptować duże pieniądze zarabiane przez artystę czy sportowca, pieniądze przywiezione z zagranicy będące efektem ciężkiej pracy, ale przedsiębiorcę stale jeszcze traktuje się jako kogoś podejrzanego, kogoś kto nie do końca uczciwie się dorobił. Nie na darmo zyskuje poklask stwierdzenie, że pierwszy milion trzeba dostać od rodziców albo ukraść. Na pewno łatwiej zaczynać swój biznes z milionem otrzymanym od rodziców, ale odpowiedzmy sobie na pytanie, ilu z tych którzy taki milion dostali potrafiło go pomnożyć i przekazać później kilkakrotnie pomnożony własnym dzieciom? Janusz należał do pokolenia, które studia kończyło na początku lat 70., w okresie Gierka. Wtedy wydawało się, że po siermiężnych latach Gomułki i brutalnych czasach stalinowskich socjalizm zaczyna się zmieniać. Hasło „socjalizm z ludzką twarzą”, szybko okazało się tylko złudzeniem. Byliśmy wtedy młodzi, pełni zapału, optymizmu i jak śpiewał Perfekt: „chciało się żyć”. Każdy, kto nie chciał czy nie umiał uciec z kraju, szukał swojej szansy w warunkach, które go otaczały. Nikt nie był w stanie w tamtych latach przewidzieć upadku komunizmu i powrotu do normalnej, demokratycznej gospodarki rynkowej. Gdyby wtedy ktoś snuł takie wizje, patrzylibyśmy na niego jak na wariata. Wszyscy mieliśmy jeszcze w pamięci przykład Czechosłowacji i wojskową interwencję w 1968 roku. Janusz miał wyjątkowe możliwości. Jego rodzice mieszkali w Berlinie Zachodnim, a ojciec robił tam duże interesy. Mimo to jednak szkoły, studia, doktorat kończył w Polsce. Trochę to dziwne, a może to pierwszy przejaw jego wizjonerskiego patrzenia na otaczającą nas rzeczywistość. Musiał przecież, chociażby obserwując interesy ojca, zdawać sobie sprawę, że w Niemczech będzie zawsze imigrantem, jednym z kilkunastu tysięcy robiących tam coraz większą karierę biznesmenów, ale daleko mu będzie do roli lidera środowisk gospodarczych. Może przeczuwał, obserwując coraz większe problemy walącej się socjalistycznej gospodarki, że czas i miejsce dla ludzi jego pokroju i talentów będzie właśnie w naszym kraju. Jeśli tak myślał, to naprawdę wykazał się niesamowitym wyczuciem. Jest takie powiedzenie: „jeśli chcesz osiągnąć sukces w biznesie musisz znaleźć się we właściwym miejscu, we właściwym czasie i we właściwym towarzystwie”. Spójrzmy jednak na to zagadnienie obiektywnie. Przecież w okresie przemian kilka milionów Polaków miało po 30-35 lat, kilkaset tysięcy startowało z różnymi własnymi biznesami i wreszcie kilka tysięcy osób dysponowało tym przysłowiowym milionem - sam do nich należałem. W ostatnich latach socjalizmu mieliśmy prawie tysiąc firm polonijnych i 400 tysięcy prywatnych warsztatów rzemieślniczych, z których kilka procent dysponowało takim kapitałem.
W 1989 roku rozpoczęła się transformacja ustrojowa zarówno polityczna jak i ekonomiczna, padły wszelkie bariery ograniczające rozwój w sztuczny, ideologiczny sposób. Jacek Kuroń powiedział wtedy: „rozebrano nam sufit i każdy może podskoczyć tak wysoko jak potrafi”. Szybko okazało się, że podskoczyć może każdy, ale mało kto wie jak to skutecznie zrobić. Po latach w sloganach reklamowych ukazało się hasło „prawie znaczy wielka różnica” właśnie to „prawie” okazało się tym, co Janusza wyróżniało wśród wielu przedsiębiorców. On właśnie szybciej i lepiej potrafił dostrzec coś, co inni zauważali dopiero po jakimś czasie. Wolny rynek, kapitalizm to właśnie taki ustrój w którym każdy może, ale tylko nieliczni potrafią zdobyć się na odwagę, zaryzykować, postawić wszystko na jedna kartę. Potem jak już ktoś odniesie sukces, to łatwo potrafimy dobudowywać teorie usprawiedliwiające własne ułomności i dopatrywać się w sukcesie innych niecnych metod. Większość z nas oceniając dokonania innych popełnia kardynalny błąd i patrzy na ich sukces z perspektywy dnia dzisiejszego. Nie widzimy lat ciężkiej pracy, zbudowania zespołu światowej klasy menagerów, wprowadzenia nowych technologii czy wreszcie znalezienia zupełnie nowych rynków zbytu. Nie widzimy tego i rozlega się krzyk: „za tanio mu sprzedali”, „znowu sobie załatwił”.
Janusz często musiał tłumaczyć, że „nie jest wielbłądem”. Tak było choćby przy prywatyzacji Browaru w Tychach. Oferta jego konsorcjum proponowała cenę dwukrotnie wyższą niż konkurenci, a mimo to rodziły się wątpliwości, czy aby na pewno powinien wygrać ten przetarg. Pamiętamy kilkuletnie procesy i zarzuty stawiane władzom miasta Poznania, że za tanio sprzedały działkę na której dziś stoi nowa część Starego Browaru. Do przetargu nikt inny nie przystąpił, ale „my wiemy lepiej” - sprzedano za tanio. A że potem na tym miejscu wyrosło z ogromnym pietyzmem zbudowane przez Grażynę Kulczyk centrum kulturalno-handlowe, uznane za jedno z najlepszych na świecie, to dla tych wiecznych oportunistów nie miało znaczenia. Im większe robił interesy, tym więcej narastało wobec niego zwykłej zawiści i braku zrozumienia.
Musi jeszcze minąć trochę czasu, żeby było można dobrze zrozumieć jego filozofię biznesową. Jan działał na styku państwa i gospodarki. Wiele jego przedsięwzięć zależało od politycznych decyzji, a te nie zawsze wynikały z chłodnych analiz ekonomicznych, a często z partykularnych interesów poszczególnych osób. Zarzucano mu, że załatwił sobie kontrakt na sprzedaż kilkuset Volkswagenów dla policji, ale tak się jakoś złożyło, że krótko po tym Volkswagen kupił zakłady produkujące Tarpana. Z czasem ta prymitywna manufaktura ręcznie klepiąca samochody rolnicze przekształciła się w super nowoczesny zakład produkujący i eksportujący na cały świat kilkaset tysięcy samochodów. Potem kolejne inwestycje Volkswagena w Polsce. Czy to wszystko zasługa Janusza? Na pewno nie, ale był przy tym od początku, tworzył klimat, podpowiadał, przekonywał i pewnie trochę zarobił. A nasz kraj zyskał ponad 20 tysięcy dobrze płatnych miejsc pracy i po parę miliardów wpływów podatkowych rocznie. Możemy tę prywatyzację porównać z tym co się stało z FSO w Warszawie. Dzisiaj tam po halach hula wiatr, pracę ma kilkudziesięciu ochroniarzy, a państwo zero wpływów podatkowych.
I tak można opisywać wiele jego dokonań. Musimy pamiętać, że na początku lat 90. kapitał nie pchał się do naszego kraju, inwestorzy nie wierzyli w sukces, nie wypracowaliśmy sobie jeszcze takiego zaufania z jakim spotykamy się obecnie. Z drugiej strony nie mieliśmy własnych kapitałów, a przede wszystkim nie posiadaliśmy nowoczesnych technologii, które pozwalałyby naszym firmom podbijać świat. Zdobądźmy się na obiektywizm i spróbujmy oceniać te wszystkie decyzje w oparciu o tamtą rzeczywistość. Orlen czy Ciech to trochę późniejsze działania Janusza, które przysporzyły mu wielu wrogów. To wtedy przed komisjami sejmowymi próbował tłumaczyć podstawowe prawa rynku i zasady ekonomii, z reguły bez skutku. Pamiętam jak wtedy, podczas prywatnych spotkań, w dosadny sposób nazywał tych, którzy zdecydowali się kupić rafinerię Możejki na Litwie nie mając gwarancji dostaw ropy do tego zakładu. Nie trzeba było długo czekać, najpierw w rafinerii „przypadkowo” wybuchł ogromny pożar, a potem okazało się, że linia kolejowa wymaga generalnego remontu i na parę lat rozebrano tory. Wtedy w księgach handlowych Orlenu przy pozycji Możejki pojawiła się wartość zero. Janusz postanowił wtedy przestać ”kopać się z koniem” i wycofał się z tej inwestycji, sprzedał wszystkie swoje akcje. Jego oponenci zyskali nowe pole do popisu, sprzedawał akcje chyba po 40 zł, a pól roku później te akcje były po 16 zł. Efekt Możejek zadziałał z całą siłą. Równie ciekawe są jego perypetie związane z prywatyzacją Ciechu. Wciąż, mimo śmierci Janusza, trwa śledztwo, bo może kupił za tanio. Tylko, że kiedy zgodnie z prawem ogłosił wezwanie na zakup akcji, nikt nie wystąpił z kontrwezwaniem i propozycją kupienia tych akcji drożej. Czyżby nikt nie zauważył jaki szykuje się tutaj interes? Po tym jak skarb państwa odpowiedział na wezwanie i sprzedał swoje akcje, Janusz rozpoczął swoją normalną pracę czyli restrukturyzację firmy, zaczął wdrażać swoje pomysły. Im więcej tych pomysłów przenikało do publicznej wiadomości, tym bardziej drożały na giełdzie akcje Ciechu. I to się wielu nie mieściło w głowie. „Jak to kupił i zaczęło drożeć? To znaczy że kupił za tanio.” Taka logika nie ma ekonomicznego sensu, ale jak nośna może być politycznie.
Mamy w naszym kraju wielu świetnych biznesmenów. Czy Janusz był najlepszy? Na pewno należał do tych, którzy odcisnęli swoje piętno na szybko zmieniającej się polskiej gospodarce. Miał swój sposób i swój punkt widzenia na prowadzenie biznesu. Dla większości przedsiębiorców sukces to rozwój przedsiębiorstwa, zdobywanie nowych rynków, przejęcia innych firm. Janusz raczej budował wartość. Miał niesamowitą intuicję, potrafił wyczuć gdzie są, a częściej gdzie będą te przysłowiowe konfitury. Umiał do swoich pomysłów przekonywać najzamożniejszych tego świata, a do swych interesów dobierał tych, którzy w danej dziedzinie odnosili sukcesy, posiadali know-how i gwarantowali zarządzanie na najwyższym światowym poziomie. Czasem byli to zagraniczni managerowie polecani przez jego partnerów, ale często okazywało się, że dotychczasowi polscy prezesi potrafili w nowych układach właścicielskich równie dobrze podbijać świat. Tak było z browarami: Poznań, Białystok i Śląsk, aż w końcu wymiana akcji z największym światowym koncernem z południowej Afryki. Jan zamienił większościowy udział w małym lokalnym browarze wart kilkadziesiąt milionów złotych na 3 procent akcji światowego potentata warte kilka miliardów złotych. Dla mnie mistrzostwo świata, casus godny pracy doktorskiej. Nie dziwię się, że niektórzy nie mogą tego zrozumieć i upatrują w tym nadużyć i korupcji. No cóż, polskie piekło.
Janusz był niesłychanie barwną postacią, erudytą, miłośnikiem sztuki, znawcą win, po prostu królem życia. Niesłychanie pracowity, zorganizowany. Każdy posiłek to była dla niego okazja do biznesowej rozmowy z potencjalnym przyszłym partnerem. Budził sympatię, był duszą każdego towarzystwa, zawsze otoczony wianuszkiem wiernych słuchaczy, dowcipkował, opowiadał kawały. Można było podziwiać jego aktywność towarzyską i niespożyte siły. Gdy częściej bywał jeszcze w Poznaniu, to rangę imprezy mierzyło się obecnością państwa Kulczyków. Jeżeli przyjmował zaproszenie to znaczyło, że na pewno będzie, trudniej było określić o której godzinie. Sam nieraz tego doświadczyłem, chociażby z racji organizowania dość dużych dorocznych imprez z okazji swoich imienin. Bywało, Kulczykowie przychodzili nad wyraz punktualnie, ale to z reguły znaczyło, że po godzinie czy dwóch wyjdą na kolejną zabawę. Potrafili w sobotni wieczór zaliczyć trzy spotkania. Jeśli przychodzili koło północy, to już od drzwi było słychać jego radosny głos: „Na dzisiaj już dosyć, teraz możemy się bawić”.
Przytoczę jeszcze jedna anegdotę związaną z naszą znajomością, a znakomicie oddającą jego charakter i sposób życia. Początek lat 90-tych, Janusz lata jeszcze normalnymi liniami lotniczymi. W hali odlotów na samolot czeka moja żona Ewa. Nagle wpada Janusz, rozgląda się po poczekalni, zauważa Ewę, podchodzi, wita się serdecznie, przysiada, rozmawiają. Wywołują lot. Janusz, gentelman, bierze jej walizeczkę, razem idą do samolotu. Ewa zajmuje swoje miejsce. Janusz uważnie lustruje wszystkich pasażerów i po chwili mówi: „Siądę obok ciebie, to sobie pogadamy”. Pasażerowi z sąsiedniego miejsca proponuje grzecznie zamianę. Siada, ale po chwili jednak wstaje i mówi: „Zaraz wrócę”. Ewa go obserwuje. Janusz udaje się w kierunku kabiny pilotów, odwraca się i jeszcze raz przygląda wszystkim pasażerom. Powoli rusza z powrotem. Nagle nachyla się nad jednym z pasażerów i zaczyna z nim rozmowę. Ewa zauważa jak pasażer z sąsiedniego miejsca jest przekonywany do zamiany. Janusz pokazuje mu jego nowe miejsce. Mężczyzna wstaje, podchodzi do miejsca niedawno opuszczonego przez Janusza i mówi do Ewy: „Pan doktor prosił, żebym tutaj usiadł”. Lądują w Warszawie. Janusz znowu odbiera od Ewy jej walizkę. Po drodze do autobusu przedstawia jej swego nowego znajomego. Okazuje się, że to prezes jakieś firmy. Potem szepcze jej do ucha: „Przepraszam, wiesz, rozumiesz, musiałem pogadać”. Nie wiemy, czy Janusz wtedy coś kupił czy sprzedał, ale to zdarzenie kapitalnie obrazuje jego charakter. Każdą chwilę trzeba wykorzystać, a każda znajomość może się przydać w realizacji kolejnych pomysłów biznesowych.
Kiedy w XIX wieku na całym świecie rodził się kapitalizm, my byliśmy pozbawieni niepodległego bytu i nie mogliśmy wytworzyć swoich gospodarczych elit. Potem krótkie dwadzieścia lat niepodległości i to co udało się zbudować, legło w gruzach. Reszty dokonał komunizm, nacjonalizacja, wywłaszczenie, „bitwa o handel”. Dopiero kiedy w 1989 roku odzyskaliśmy prawdziwą wolność, mogliśmy zacząć gonić świat i budować gospodarkę wolnorynkową. Nastały czasy prawdziwej, długo oczekiwanej rewolucji. Żyliśmy w niesłychanie ciekawym okresie. Każda rewolucja burzy zastane struktury i tworzy nowe. W takich czasach można działać i przejść do historii albo też pozostać zwykłym obserwatorem zmian. W historii gospodarczej III RP Janusz Kulczyk na pewno zajmie poczesne miejsce, a że znajdą się tacy, którzy będą w tym widzieć nie jego talenty a …. no cóż, można powtórzyć za Wyspiańskim: „A to Polska właśnie”.
Zbigniew Niemczycki
Byliśmy razem z Jankiem w grupie założycieli Polskiej Rady Biznesu, która powstała w 1992 roku. Jej inicjatorem i pomysłodawcą był prof. Zbigniew Brzeziński. Podczas wizyty w Polsce zaprosił na spotkanie kilkunastu biznesmenów i razem uznaliśmy, że powinniśmy nie tylko przyglądać się zmianom ustrojowym, ale także zaangażować się w nie, stworzyć organizację. Staliśmy się pionierami nowego systemu gospodarczego. Rozwijaliśmy się wraz z nim, podobnie jak Janek, który najpierw działał w skali krajowej, potem europejskiej i wreszcie światowej. Szybko wyrósł na lidera przedsiębiorców polskich. Był także znakomitym ambasadorem ojczyzny – zawsze mówił o niej dobrze i akcentował swoją polskość.
Przede wszystkim był jednak wizjonerem, i to na nieprawdopodobną skalę. To jego największy talent. Czasami zakochiwał się w pomyśle tak bardzo, że jego wyobraźnia zdawała się być oderwana od realiów. Uważaliśmy, że się zagalopował, że fantazjuje, jednak w większości przypadków miał rację. Potrafił łączyć ze sobą różne fakty, których inni nie łączyli i to mu dawało przewagę w interesach. Pochodził z rodziny kupieckiej. Jego życiową pasją nie było posiadanie fabryki, zarządzanie nią i obserwowanie, jak rośnie. Janek budował coś albo łączył i sprzedawał dalej. Ta umiejętność nie jest powszechna i stanowiła o jego sile.
Szybko zjednywał sobie otoczenie, a ponieważ lubił ludzi, sprawiało mu to ogromną łatwość. Otaczał się tymi, którzy mieli podobny sposób bycia i poczucia humoru, od których mógł czerpać i poznawać dziedziny życia niebędące jego domeną. Często były to osoby związane z kulturą, jak Waldemar Dąbrowski, dyrektor Teatru Wielkiego – Opery Narodowej czy kompozytor Jan A.P. Kaczmarek. Janek wciąż pogłębiał swoją wiedzę na temat sztuki. Sponsorował dobra kultury w różnych dziedzinach, nie tylko operę, którą uwielbiał, i o której mógł opowiadać godzinami. Był między innymi jednym z fundatorów kwadrygi zdobiącej gmach Teatru Wielkiego w Warszawie – rzeźby Apolla prowadzącego rydwan. Takie przykłady można by mnożyć. Nie robił tego na pokaz, sprawiało mu to autentyczną przyjemność.
Miał dystans do siebie. Zachowywał się naturalnie i przyciągał do siebie taką postawą. Był niezwykle gościnnym człowiekiem, koleżeńskim, otwartym. Umiejętnie dobierał towarzystwo, z którym miał ochotę spędzić tydzień czy dwa na jachcie, przy czym w moim przekonaniu nieprzeciętne dobra, jakie posiadał – jacht, rezydencje czy samolot – ze względu na charakter działalności Janka były także jego narzędziami do pracy. W samolocie spędzał dużą część życia nie tylko z powodu interesów. Kochał podróżować. Odwiedzał Biennale w Wenecji i jeszcze tego samego dnia przerzucał się do Chin, bo dostał wiadomość, że są tam ciekawe targi. Był wspaniałym przewodnikiem. Kiedy zapraszał na pokład jachtu bliskie osoby i zwiedzaliśmy różne miejsca, potrafił zajmująco o nich opowiadać. To kolejny powód, dla którego był mile widziany w towarzystwie.
Nasza znajomość liczy sobie ponad trzydzieści lat i gdybym miał odpowiedzieć na pytanie, jaki najcenniejszy prezent od niego otrzymałem, to powiedziałbym, że przyjaźń. Janek był moim przyjacielem na dobre i na złe. Zawsze mogliśmy na siebie liczyć. Kiedy jestem w Poznaniu, jadę do niego na cmentarz, zapalam lampkę i wspominam Janka. To dla mnie bardzo bolesne. Kochał życie. Szkoda, że życie nie chciało dłużej go kochać.